Po marnym sniadaniu spożytym w pokoju bez okien i drzwi, o ścaianch spowitych gruba warstwą brudu i kurzu z domieszką grzyba, postanawiamy wyruszyć w miasto by poznać stolice Indii. Nie bardzo wiedząc w która stronę się udać jako pierwszy postanawiamy zobaczyć Czerwony Fort. Wsiadamy w metro, które wiezie nas do dzielnicy Chandi Chowk. Wychodząc na ulice wita nas tłum żebrzących wymieszanych z naciagaczami i drobnymi straganiarzami (jedni nie bardzo różnią się od drugich). Kurz i spaliny nie daja nam oddychać, a hałas ulicy nie pozwala słyszeć własnych myśli... oczy zaskoczone widokiem którego głowa nie jest w stanie pomiescić i skalą zjawiska biedy, nie bardzo wiedza czy go unikac, czy też przeciwnie – badac i oglądać wnikliwie. Nie próbujemy nawet zrozumieć tego, co widzimy. Byle przed siebie, byle do przodu, byle się nie zagubić... przemierzamy więc Chandi Chowk – ulice prowadząca do naszego celu, gdy nagle słyszę przeraźliwy glos Stefana: „Kuma, nie ma aparatu!!! Ukradli aparat!!!” Nie wierzę... nie chce wierzyć. Ten mały sprzęcik kosztował nas tak wiele, wybieraliśmy go z taką troskliwością, kiedy to po kilku latach podróżowania bez aparatu tym razem podjęliśmy decyzje kupna sprzęciku, który pozwoli dzielić się naszymi doświadczeniami nie tylko za pomoca słowa. Kupiliśmy go z myślą o wszystkich bliskich nam osobach, które chcieliśmy zabrać ze sobą w tą podróż. I teraz go nie ma. Tak po prostu znikną w jednej chwili, niepostrzeżenie w gąszczu otaczającego nas grzechu. Właśnei teraz, kiedy udało się go nauczyć, wyczuć... różne emocje mieszają się w naszych wnętrzach... jak to sie stało? Zdajemy sobie sprawę, że Stef widział podejrzanych typków zmierzających w naszą strone. Mając w głowie historie innych podróżników, o indyjskich mężczyznach, którzy pragnąc dotknąc białej kobiety zblizają się do nich bez zadnych zahamowań, Stef celowo blokował ich swoim ciałem. Młodzi chłopcy byli jednak zainteresowani czyms innym, podczas gdy uwaga Stefa była skoncentrowana na mnie, odpieli oni torebkę z aparatem, która miał przy pasku i zabrali łup. Co za sytuacja. W ciągu kilku sekund złodzieje rozpierzchli się w tłumie i można było tylko szukać wiatru w polu. W pierwszym odruchu postanawiamy zgosić fakt na policji. Choć idac tam nie mieliśmy wielkich nadziei na pomoc, po wejsciu na posterunek straciliśmy je zupełnie. Naszym oczom ukazali się zblazowani urzędnicy siedzący pochyleni nad tomiskami pożółkłych zeszytów, ćwicząc kaligrafię. Beznadzieja biła z każdego kata tego miejsca. Jednak mimo wszystko pozwoliliśmy zaprowadzić się do funkcjonariusza mówiacego po angielsku. Musiał byc kimś wyzej postawionym, bo miał własny gabinet i nawet komputer, na którym ujrzelismy otwartą znajomo wygladajacą stronę – Facebooka...bez komentarza!!!
Widzimy, że to miejsce, to jedna wielka parodia, wiec nie chcą trwonić wiecej czasu, pytamy, czy uważa, że mamy jakieś szanse na odzyskanie sprzętu (naiwni). Pan policjant próbuje mydlic nam oczy, jednak naciskamy na szczera odpowiedź i w końcu słyszymy, że szansa jest jak 1 do 10. Mimo wszystko prosi bysmy złożyli pismo, a oni zrobią co w ich mocy. Jedyny sposób w jaki może nam teraz pomóc to wysłać funkcjonariusza z nami do sklepu, aby dali nam „dobra cenę” i nie oszukali podczas zakupu nowego aparatu. Pytamy o najlepsze miejsce w Delhi – podobno jest niedaleko. Rozpoczynamy więc wedrówkę w poszukiwaniu „sklepu” (jeżeli tak można zazwać to co ujrzeliśmy) sprzedajacego aparaty tego samego modelu, który posiadaliśmy, bo ten właśnie chcemy. Na prawdę zdąrzyliśmy się do niego przekonać.
Prowadzeni przez nierozmownego policjanta przechodzimy od sklepu do sklepu głęboko rozczarowując się ich wyposażeniem... ich oferta sprowadza się głównie do używanych sprzętów starej generacji, niekiedy pokrytych solidną warstwą kurzu! Zastanawiamy się skąd pochodzi ten towar i czy aby również nie z kradzieży (że też uwieżyliśmy, że w mieście tak dużym jak Delhi nie ma lepszych sklepów?). zastanawiamy się , gdzie trafi nasz aparacik, mamy nadzieję, że chociaż do człowieka, który będzie potrafił wykorzystac jego możliwości.
Nigdzie nie mają naszego modelu, aż w końcu trafiamy do sklepu, którego wlaściciel znalazł miejsce, z którego może sprowadzić nam prawie taki sam model jak nasz, ale dopiero za dwa dni. Pytamy czy to miejsce jest w Delhi? Odpowiada, że tak, ale jutro jest święto, a pojutrze niedziela, a dzisiaj jest juz za późno... bla bla bla... taka jest właśnie indyjska pracowitość: „Shanti, shanti”, co w tym kontekście nabiera znaczenia: później, później, powoli, powoli... Tylko, że my nie chcemy siedzieć i czekać 2 dni w tym obskurnym mieście. Pytam się więc gościa, czy codziennie ma okazję sprzedać tak drogi aparat? Czy chce zarobic te pieniądze, bo jeśli nie to my nie musimy u niego kupować, w Indiach sa jeszcze inne duze miasta. Zdaje się, że zrozumiał, bo będzie miał aparat za 2 godziny. Chociaż tyle w tej całej sytuacji... Z bólem w boku wypłacamy potrzebna kwotę z bankomatu 14000 rupii – 1200 zł – prawie miesiąc życia w podróży...ach...takie Indie! Ktoś musi stracić, żeby zyskać mógł ktoś...
Jeszcze tago samego wieczora kupujemy bilety na nocny pociąg do Amritsar odjeżdzający następnego dnia.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz