Dzień I.
Po dwóch dniach spędzonych w pociągu
dojeżdżamy do Kalkuty – miasta muzyki, ale i nie tylko. To tu urodził się i
tworzył słynny indyjski filozof, poeta i malarz Rabindranath Tagore; to tu tworzyli
i nadal tworzą najwięksi, najznamienitsi mistrzowie sitaru i tabli...i w końcu to tu swoją charytatywną działalność rozpowszechniała Matka Teresa.
Na dworcu wysiadamy o północy. Nie bardzo
wiedząc dokąd iść postanawiamy przespać sie w dworcowej poczekalni. Odnajdujemy
pokój dla podróżujących pierwszą klasą: odzielne pomieszczenie dla kobiet,
oddzielne dla mężczyzn. Wchodzimy do tego dla kobiet, wiedząc że to miejsce
zapewni nam większy komfort snu. Okupujące poczekalnie niewiasty nie bardzo
godzą się jednak na moje towarzystwo. Zajmuję nam dobrą chwilę zanim udaje nam
się je przekonać. To niesamowite, że w kraju totalnego chaosu i czasem bez
granicza regułowego, ludzie tak bardzo czasami trzymają się zasad. Jak ich nie
ma, to nie ma i nikt nie próbuje tego zmieniać, ale jak są...nie daj Boże ktoś
spróbuje je naruszyć. Hindusi są nieugięci w tej sprawie. Chyba najwięksi slużbiści
na jakich w życiu trafiłem.
Kładziemy się na karamitach. Rozpuszczam
włosy i zakrywam twarz, by choć troche wtopić się w niewielki tłum.
Zasypiamy...
Rano budza nas poddenerwowane głosy. Czuję
jak zewsząd zaczynają wpatrywać się we mnie hinduskie ślepia. Wyczuly mnie. Nie
ma co się dłużej ukrywać. I tak dobrze, że noc przespana. Zwijamy manatki i
ruszamy na miasto...Odnajdujemy dzielnicę w której zatrzymują się turyści i
backpakerzy. Po drodze spotykamy młodego francuza, który właśnie wybiera się na
warsztaty muzyczne, będace częścią odbywającego się właśnie festiwalu „Sufi
sutra”. Dowiadujemy się o mającym się odbyć dzisiejszego dnia ostatnim
koncercie tego festiwalu. Wspaniale. Magia tego miejsca zaczyna działać.
Z perspektywy czasu wiem, że Kalkota to
magiczne miejsce, posiadające swą własną artystyczną duszę i energię
odzwierciedlającą to, co we Wszechświecie najwspanialsze – czyste Tao...
Po oswojeniu się z miastem, ruszamy na
koncert. Dochodzimy do wyznaczonego przez wydarzenie miejsca, gdzie na swej
otwartej przestrzeni wita nas wystawa malarstwa, dekorująca uliczki okalające
przestrzeń Akademii Sztuk Pięknych. Wow! To Indie jakich do tej pory nie
poznaliśmy: kulturalne, elokwentne, i jak to się mówi, obyte w świecie...J Dochodzimy do samego centrum wystawy, małego gościńca z
którego serca wydobywają się dźwięki tabli...”Czy to tu?” – niestety. Festiwal
na który zmierzamy odbywa się po drugiej stroni ulicy w małym parku.
Uświadamiam sobie jak to wspaniale móc obcować ze sztuką. To zupełnie inna
wibracja, inna energia...twórcza, otwierajaca, pobudzająca, boska!
Dochodzimy na koncert. Tam rozkoszujemy się egipską muzyką wychwalającją Allaha. Muzycy są żywi, energetyczni i
subtelni; ich muzyka piękna, harmonijna, ale i porywająca.
Po prezentacji kolejnej grupy z Kashmiru
przychodzi czas na podziękowania i występ finałowy. Wszyscy muzycy wychodzą na
scenę: Egipcjanie, Duńczycy, Marokańczycy, ci z Azerbejdżanu, z Kaszmiru i z
Węgier... Zaczyna się równomiernie, planowo, każdy zna swoje miejsce, wie co ma
robić. Po chwili jednak zaczyna udzielać się siła artystycznego egoJ Ci z tyłu przechodzą do
przodu - też chcą być widoczni; ci co nie grali, biorą w dłonie instrumenty; co
potrafią śpiewać, biorą mikrofon w rękę... Zaczyna się prawdziwy szoł! Prawdziwe
muzyczne spotkanie światów! Wszyscy się rozluźniają, zaczynają improwizować,
prowadzić muzyczny dialog, tańczyć, klaskać, skakać, szaleńczo się wyzwalać! To
wspaniałe...
Obserwuję otaczającą mnie widownie. Pomimo
tak niesamowitej energii, nikt nie wstaje, nikt się nie porusza, nie drgnie.
Jakby wszyscy byli zaklęci w kamienie. Po raz kolejny doświadczam tego, co
nazywane jest kulturą...
Wracamy do hotelu na piechotę. Widzimy
ludzi szykujących się do snu. Niektórzy zwijają jeszcze swoje kramiki, inni
rozkładają chusty na betonowym poboczu. W Indiach miękkie łóżko to luksus
przynależący do wyższej kasty...
Dzień II
Wstajemy wcześnie rano, wiedząc że czeka nas sporo rzeczy do ogarnięcia w
mieście: Ana chce kupić instrument – shruti box, czyli tzw. harmonium, a
oprócz tego musimy załatwić sprawe naszego aparatu, o czym w kolejnym poście.
Na śniadaniu dowiadujęmy się o majacym się
odbyć dzisiejszego wieczoru kolejnym koncercie. Jestem podekscytowany,
rozentuzjazmowany tym, jak wita nas to miasto. Ruszamy do dzielnicy sklepów
muzycznych. Dzięki Jankowi Kubkowi, polskiemu mistrzowi tabli, który nie jeden
dzień spędził na ulicach tego miasta, wiemy gdzie i jakiego sklepu mamy szukać.
Przedzieramy się przez zatłoczone ulice, krocząc w cieniu starej, pokolonialnej
architektury. W gąszczu klaksonów, rikszarzy, autobusów, samochodów oraz
ludzkich spojrzeń odnajdujemy miejsce z widniejącym napisem Mr. Monoj Kumar –
to nasz sklep. Wchodzimy do środka, gdzie wita nas starszy pan strojący właśnie
sitar. Ogarnia mnie niesamowite uczucie. Jakbym przeniósł się w czasie, albo
dryfował miedzy światami...
Sprzedawca informuje nas, że harmonium znajdziemy
w sklepie jego brata. Po chwili, prowadzeni przez jakiegoś hindusa, przeciskamy
się przez wąskie wejście, by znaleźć się na małym podwórzu otoczonym częściami
instrumentów muzycznych.
.:marzycielka i wymarzony:. |
Wchodzimy po schodkach na górę. Starszy
mężczyzna pyta w czym może nam pomóc. Wyjaśniamy powód naszego przybycia, by po
chwili Ana mogła zestroić się z dźwiękiem długo już wyczekiwanego instrumentu.
Po paru próbach nie odnajduje jednak tego jedynego. Umawiamy się ze sprzdawcą,
że wrócimy w maju i żeby przygotował dla nas harmonium o odpowiednim brzmieniu
i wyglądzie. Opuszczamy lokal, z nadzieją na pomyślną przyszłość...
Pozostaje jeszcze tylko aparat. Serwis Fuji
znajduje się na szczęście niedaleko. Odnajdujemy budynek, ale niestety nie siedzibę
firmy. Czyżby nie istniała? Tu przecież wszystko jest możliwe „my friend” J Po długiej chwili, ktoś jednak
wskazuje nam drogę do biura ukrytego w gąszczu drzwi i korytarzy na pierwszym
piętrze budynku. Przekraczamy jego próg, gdy nasze oczy napotykają na bardzo
zdziwione i zaskoczone twarze. Podchodzi do nas grupka mężczyzn. Pytają w czym
mogą pomóc. Zaczynamy wyjaśniać całą sprawę: że pisaliśmy wcześniej maila, że
uprzedzaliśmy ich o naszym przybyciu... "Zaraz, zaraz, ale do kogo właściwie mam
mówić?" – łapię myśl trochę skonsternowany. Pytam o menadżera, o osobę
odpowiedzialną za tzw. customer service. W odpowiedzi słyszę, abyśmy usiedli
i bym kontunuował dalej. Czyli coś takiego jak obsługa klienta tutaj nie bardzo
funkcjonuje. Oboje z Ani czujemy się skołowani. Grupka mężczyzn oblepiająca nas
jak muchy i udająca, że coś z tej sytuacji rozumie, ewidentnie szukając
połączenia w mózgu, by to zrozumienie nastąpiło, proponuje nam byśmy usiedli na
krzesłach, które nie istnieją. By skonkretyzować rozmowę i sprowadzić ją na
tor, który pomoże nam ją doprowadzić do końca, pytamy jeszcze raz o menadzera,
albo osobe odpowiedzialną za dział reklamacji. Nagle ciszę przerywa młody
człowiek, który pojawia się nie wiadomo zkąd, obwieszczając nam z wizytówką w
ręce, że jest przedstawicielem firmy Fuji i że przyjechał właśnie z Japoni, by przeprowadzić
badania i poprawić serwis firmy w Indiach.
Wiemy, że los nam sprzyja, że połączył nas
w tym miejscu po to, byśmy dostali to, czego wszyscy pragniemy. Łapiemy więc
byka za rogi. Jeszcze raz opowiadamy mu całą historię, żądając nowego aparatu,
albo zwrotu gotówki. Młody mężczyzna odwraca się do wciąż zdziwionych i nie
bardzo rozumiejących sytuację mężczyzn, mówiąc że bierze tą sprawę na siebie i
zabiera nas do biura głównego. Czyli jest jeszcze jakieś biuro główne...
Po niespełna półgodzinie wychodzimy na
ulice Kalkuty z nowym aparatem w ręce. Z uśmiechami na twarzy zmierzamy na
koncert, który ma kontynuować dobrą passę tego wieczoru.
Dochodzimy na miejsce. Koncert odbywa się w
piwnicach wspaniałej świątyni Krishny, która swą marmurową bielą rozświetla
otaczającą ją szarą rzeczywistość indyjskich ulic. Od razu widzimy, że wydarzenie
na które przyszliśmy to nie przelewki. U progu witają nas ubrani w biel młodzi
mężczyźni, którzy z uśmiechami na twarzy pytają, czy chcemy wejść do środka. Oczywiście,
tylko... - zanim zdążamy powiedzieć o biletach, chłopcy wręczają nam dwa
kartoniki, zapraszając do środka. Kocham Kalkute! Cóż za niesamowita wibracja
towarzyszy temu miejscu.
W środku wystrojeni w wieczorowe stroje
przybyli, korzystają z przerwy racząc się czajem i samosami. To niezwykle
widzieć „intelektualną społeczność” Indi. Jakoś wcześniej nie mogłem sobie tego
wyobrazić; nie mogłem stworzyć w głowie obrazu ludzi ekskluzywnych, dostojnych,
obytych ze światem kultury, sztuki...
Zasiadamy w wygodnych fotelach, wyczekując
aż muzycy nastroją swe instrumenty. Padają pierwsze dźwięki wraz z którymi
zatapiamy się w oceanie rozkoszy. Mistrz sitaru przenosi nas do już dawno
zapomnianej krainy. Oboje odpływamy; pozwalamy uwolnić nasze dusze i pozwolić
im poszybować trochę w eterze. Mistyka kołysze nasze ciała, wibracja uspokaja
umysł. Jesteśmy w Niebie!
Po koncercie spotykamy znajomą z Holandii,
dzięki której trafiliśmy na ten koncert. Łapiemy taksówkę i wracamy razem do „hotelu”.
Przed zaśnięciem wypijamy jeszcze kubek gorącego czaju (w Kalkucie serwowanym w małych, glinianych spodeczkach), przegryzając go świeżo
wypieczonymi plackami tandori, okraszając posiłek wspaniałym spotkaniem...
„Naturalna mistyka unosi się w powietrzu.
Jeśli tylko słuchasz uważnie, możesz ją usłyszeć.”
Dzień III
Następnego dnia postanawiamy przenieść się
do domu jednego z couch surferów. Anusha mieszka w internacie Akademi Filmowej.
Jest to jedna z czołowych szkól filmowych na świecie. Indie mają swoje
produkcje filmowe, porozrzucane po całym kraju. To nie tylko saławne Boolywood
(wytwórnia w Mombaju), ale także wytwórnie: Marati Industry (Maharasztra),
Telurgu (Andhra Pradesh), Tamil (Tamil Nadu), Malayalam (Kerala), Bengali,
Assamare, Manripuri i parę innych J Dzięki takiej ilości firm na rynku, młodzi filmowcy mają
całkiem spore szanse na znalezienie pracy po ukończeniu studiów.
Anusha proponuje wyjście do kina. Wow!
Właśnie tego chcieliśmy tu zakosztować – prawdziwego filmu Boolywood!
Przytakujemy jej propozycji. Film na który się wybieramy, to nowa wersja starej
produkcji sprzed 30 lat i jednocześnie hołd oddany ojcu, przez syna – reżysera
filmu. Tytuł to Agni path – Droga ognia. Brzmi ciekawie. Obejrzymy,
zobaczymy! Sala kinowa nie zapełnia się za specjalnie tłumami. Oprócz naszej
ekipy (ok 10ciu osób) widownie tworzy jeszcze kilka postaci wciśniętych w swoje
fotele. Pojawiająca się pierwsza scena z filmu, wywołyje nielada owacje... Śmiechy
i głośne wiwaty wraz z gwizdami towarzyszą również pierwszej scenie tanecznej
filmu J
Film okazał się mniej Boolywoodzki niż się
tego spodziewaliśmy. Głównego bohatera zabili chyba ze trzy razy, dobrze
zmasakrowali, przygnietli bodajże nawet kamieniem, a on i tak wstał, by
zwyciężyć „czarnego bohatera” - to jest właśnie druga strona tak licznnych
wytwórni filmowych na rynku...
Wylot
Następnego dnia pobudka wcześnie rano.
Pamiętając przestroge Janka, odnośnie korków ulicznych w kalkucie i powolnego w
związku z tym dojazdu do lotniska, opuszczamy Instytut 3 godziny przed odlotem,
by na spokojnie dojechać. Czy jednak w naszym przypadku jest to możliwe?
Dojeżdżamy metrem do ostatniej stacji.
Gdzieś niedaleko powinno być lotnisko. Podchodzimy do taksówki i pytamy o cenę,
mówiąc że chcemy jechać z tachometrem. Kierowca rzuca swoje 200 rupi i odmawia
jazdy na licznik. Idziemy do następnego – ta sama historia. Wychodzimy więc na
drogę, by tam złapać taksówkę. Po 10 min. ta sama historia. Obserwujemy ulicę –
przestroga janka nabrała realnego wymiaru. Dowiadujemy się, że autobusy może i
jeżdżą, ale w tej sytuacji dojazd może zająć nawet godzinę. Taksówki wciąż
odmawiają jazdy na licznik. Z nożem na karku negocjujemy cenę z rikszarzem
(również mocno zawyżona, ale nie mamy za bardzo wyboru). To był strzał w
dziesiątkę! Mały trójkołowiec z gracją omija kolejne przeszkody wyjeżdżające mu
na drogą. W Indiach rządzi prawo dżungli – kto większy ten lepszy, ale nie w
tym przypadku. Nasza riksza pędzi przed siebie nic sobie nie robiąc z ulicznego
korku. Ostry w prawo, w lewo, jeden samochód za nami, drugi, tego bokiem,
kawałek po chodniku... a wszystko na pernamentnym klaksonie J Zegarek podpowiada nam,
że jeszcze dużo czasu, że zdążymy, choć droga na lotnisko okazuje się być
dłuższą niż myśleliśmy. Nagle rikszarz zatrzymuje swój pojazd na poboczu i
oznajmia, że dalej nie pojedzie – nie może. Pytamy ze zdziwieniem jak to nie
może?! Po chwili zza szyby wyłania się odpowiedź. Policjant drogowy, zaczyna
wyjaśniać nam, że riksza nie może dalej jechać – tylko samochody i autobusy.
Mówimy, że nie tym razem, że mamy samolot i że jedziemy właśnie tą rikszą na
lotnisko i że on nas nie powstrzyma. „Niestety, riksza nie może” – odpowiada
policjant, komunikując nam jeden z najbardziej absurdalnych przepisów drogowych.
Wysiadamy więc z pojazdu i obligujemy go do złapania dla nas taksówki, za którą
(miło by było) on powinien zapłacić. Po chwili zatrzymuje się żółty pojazd, z
pasażerem na pokładzie. Pytamy, czy możemy się zabrać z nim na lotnisko.
Pasażer, starszy hindus, przytakuje. Sam ma służbowy wylot z lotniska
krajowego, gdzieś do jednego z indyjskich miast. Po 10 min. jesteśmy na sali
odpraw. Ufff...Spoglądam na zegarek – do wylotu i odprawy jeszcze dużo czasu,
ale my jak zwykle w pośpiechu...
.:tandori:. |
.:skryba:. |
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz