niedziela, 13 maja 2012

05 - 08.02.2012 Kolkata (Kalkuta)


Dzień I.

Po dwóch dniach spędzonych w pociągu dojeżdżamy do Kalkuty – miasta muzyki, ale i nie tylko. To tu urodził się i tworzył słynny indyjski filozof, poeta i malarz Rabindranath Tagore; to tu tworzyli i nadal tworzą najwięksi, najznamienitsi mistrzowie sitaru i tabli...i w końcu to tu swoją charytatywną działalność rozpowszechniała Matka Teresa.
Na dworcu wysiadamy o północy. Nie bardzo wiedząc dokąd iść postanawiamy przespać sie w dworcowej poczekalni. Odnajdujemy pokój dla podróżujących pierwszą klasą: odzielne pomieszczenie dla kobiet, oddzielne dla mężczyzn. Wchodzimy do tego dla kobiet, wiedząc że to miejsce zapewni nam większy komfort snu. Okupujące poczekalnie niewiasty nie bardzo godzą się jednak na moje towarzystwo. Zajmuję nam dobrą chwilę zanim udaje nam się je przekonać. To niesamowite, że w kraju totalnego chaosu i czasem bez granicza regułowego, ludzie tak bardzo czasami trzymają się zasad. Jak ich nie ma, to nie ma i nikt nie próbuje tego zmieniać, ale jak są...nie daj Boże ktoś spróbuje je naruszyć. Hindusi są nieugięci w tej sprawie. Chyba najwięksi slużbiści na jakich w życiu trafiłem.
Kładziemy się na karamitach. Rozpuszczam włosy i zakrywam twarz, by choć troche wtopić się w niewielki tłum. Zasypiamy...
Rano budza nas poddenerwowane głosy. Czuję jak zewsząd zaczynają wpatrywać się we mnie hinduskie ślepia. Wyczuly mnie. Nie ma co się dłużej ukrywać. I tak dobrze, że noc przespana. Zwijamy manatki i ruszamy na miasto...Odnajdujemy dzielnicę w której zatrzymują się turyści i backpakerzy. Po drodze spotykamy młodego francuza, który właśnie wybiera się na warsztaty muzyczne, będace częścią odbywającego się właśnie festiwalu „Sufi sutra”. Dowiadujemy się o mającym się odbyć dzisiejszego dnia ostatnim koncercie tego festiwalu. Wspaniale. Magia tego miejsca zaczyna działać.
Z perspektywy czasu wiem, że Kalkota to magiczne miejsce, posiadające swą własną artystyczną duszę i energię odzwierciedlającą to, co we Wszechświecie najwspanialsze – czyste Tao...
Po oswojeniu się z miastem, ruszamy na koncert. Dochodzimy do wyznaczonego przez wydarzenie miejsca, gdzie na swej otwartej przestrzeni wita nas wystawa malarstwa, dekorująca uliczki okalające przestrzeń Akademii Sztuk Pięknych. Wow! To Indie jakich do tej pory nie poznaliśmy: kulturalne, elokwentne, i jak to się mówi, obyte w świecie...J Dochodzimy do samego centrum wystawy, małego gościńca z którego serca wydobywają się dźwięki tabli...”Czy to tu?” – niestety. Festiwal na który zmierzamy odbywa się po drugiej stroni ulicy w małym parku. Uświadamiam sobie jak to wspaniale móc obcować ze sztuką. To zupełnie inna wibracja, inna energia...twórcza, otwierajaca, pobudzająca, boska!
Dochodzimy na koncert. Tam rozkoszujemy się egipską muzyką wychwalającją Allaha. Muzycy są żywi, energetyczni i subtelni; ich muzyka piękna, harmonijna, ale i porywająca.
Po prezentacji kolejnej grupy z Kashmiru przychodzi czas na podziękowania i występ finałowy. Wszyscy muzycy wychodzą na scenę: Egipcjanie, Duńczycy, Marokańczycy, ci z Azerbejdżanu, z Kaszmiru i z Węgier... Zaczyna się równomiernie, planowo, każdy zna swoje miejsce, wie co ma robić. Po chwili jednak zaczyna udzielać się siła artystycznego egoJ Ci z tyłu przechodzą do przodu - też chcą być widoczni; ci co nie grali, biorą w dłonie instrumenty; co potrafią śpiewać, biorą mikrofon w rękę... Zaczyna się prawdziwy szoł! Prawdziwe muzyczne spotkanie światów! Wszyscy się rozluźniają, zaczynają improwizować, prowadzić muzyczny dialog, tańczyć, klaskać, skakać, szaleńczo się wyzwalać! To wspaniałe...
Obserwuję otaczającą mnie widownie. Pomimo tak niesamowitej energii, nikt nie wstaje, nikt się nie porusza, nie drgnie. Jakby wszyscy byli zaklęci w kamienie. Po raz kolejny doświadczam tego, co nazywane jest kulturą...
Wracamy do hotelu na piechotę. Widzimy ludzi szykujących się do snu. Niektórzy zwijają jeszcze swoje kramiki, inni rozkładają chusty na betonowym poboczu. W Indiach miękkie łóżko to luksus przynależący do wyższej kasty...


Dzień II
Wstajemy wcześnie rano, wiedząc że czeka nas sporo rzeczy do ogarnięcia w mieście: Ana chce kupić instrument – shruti box, czyli tzw. harmonium, a oprócz tego musimy załatwić sprawe naszego aparatu, o czym w kolejnym poście.
Na śniadaniu dowiadujęmy się o majacym się odbyć dzisiejszego wieczoru kolejnym koncercie. Jestem podekscytowany, rozentuzjazmowany tym, jak wita nas to miasto. Ruszamy do dzielnicy sklepów muzycznych. Dzięki Jankowi Kubkowi, polskiemu mistrzowi tabli, który nie jeden dzień spędził na ulicach tego miasta, wiemy gdzie i jakiego sklepu mamy szukać. Przedzieramy się przez zatłoczone ulice, krocząc w cieniu starej, pokolonialnej architektury. W gąszczu klaksonów, rikszarzy, autobusów, samochodów oraz ludzkich spojrzeń odnajdujemy miejsce z widniejącym napisem Mr. Monoj Kumar – to nasz sklep. Wchodzimy do środka, gdzie wita nas starszy pan strojący właśnie sitar. Ogarnia mnie niesamowite uczucie. Jakbym przeniósł się w czasie, albo dryfował miedzy światami...
Sprzedawca informuje nas, że harmonium znajdziemy w sklepie jego brata. Po chwili, prowadzeni przez jakiegoś hindusa, przeciskamy się przez wąskie wejście, by znaleźć się na małym podwórzu otoczonym częściami instrumentów muzycznych.



.:marzycielka i wymarzony:.
Wchodzimy po schodkach na górę. Starszy mężczyzna pyta w czym może nam pomóc. Wyjaśniamy powód naszego przybycia, by po chwili Ana mogła zestroić się z dźwiękiem długo już wyczekiwanego instrumentu. Po paru próbach nie odnajduje jednak tego jedynego. Umawiamy się ze sprzdawcą, że wrócimy w maju i żeby przygotował dla nas harmonium o odpowiednim brzmieniu i wyglądzie. Opuszczamy lokal, z nadzieją na pomyślną przyszłość...
Pozostaje jeszcze tylko aparat. Serwis Fuji znajduje się na szczęście niedaleko. Odnajdujemy budynek, ale niestety nie siedzibę firmy. Czyżby nie istniała? Tu przecież wszystko jest możliwe „my friend” J Po długiej chwili, ktoś jednak wskazuje nam drogę do biura ukrytego w gąszczu drzwi i korytarzy na pierwszym piętrze budynku. Przekraczamy jego próg, gdy nasze oczy napotykają na bardzo zdziwione i zaskoczone twarze. Podchodzi do nas grupka mężczyzn. Pytają w czym mogą pomóc. Zaczynamy wyjaśniać całą sprawę: że pisaliśmy wcześniej maila, że uprzedzaliśmy ich o naszym przybyciu... "Zaraz, zaraz, ale do kogo właściwie mam mówić?" – łapię myśl trochę skonsternowany. Pytam o menadżera, o osobę odpowiedzialną za tzw. customer service. W odpowiedzi słyszę, abyśmy usiedli i bym kontunuował dalej. Czyli coś takiego jak obsługa klienta tutaj nie bardzo funkcjonuje. Oboje z Ani czujemy się skołowani. Grupka mężczyzn oblepiająca nas jak muchy i udająca, że coś z tej sytuacji rozumie, ewidentnie szukając połączenia w mózgu, by to zrozumienie nastąpiło, proponuje nam byśmy usiedli na krzesłach, które nie istnieją. By skonkretyzować rozmowę i sprowadzić ją na tor, który pomoże nam ją doprowadzić do końca, pytamy jeszcze raz o menadzera, albo osobe odpowiedzialną za dział reklamacji. Nagle ciszę przerywa młody człowiek, który pojawia się nie wiadomo zkąd, obwieszczając nam z wizytówką w ręce, że jest przedstawicielem firmy Fuji i że przyjechał właśnie z Japoni, by przeprowadzić badania i poprawić serwis firmy w Indiach.
Wiemy, że los nam sprzyja, że połączył nas w tym miejscu po to, byśmy dostali to, czego wszyscy pragniemy. Łapiemy więc byka za rogi. Jeszcze raz opowiadamy mu całą historię, żądając nowego aparatu, albo zwrotu gotówki. Młody mężczyzna odwraca się do wciąż zdziwionych i nie bardzo rozumiejących sytuację mężczyzn, mówiąc że bierze tą sprawę na siebie i zabiera nas do biura głównego. Czyli jest jeszcze jakieś biuro główne...
Po niespełna półgodzinie wychodzimy na ulice Kalkuty z nowym aparatem w ręce. Z uśmiechami na twarzy zmierzamy na koncert, który ma kontynuować dobrą passę tego wieczoru.
Dochodzimy na miejsce. Koncert odbywa się w piwnicach wspaniałej świątyni Krishny, która swą marmurową bielą rozświetla otaczającą ją szarą rzeczywistość indyjskich ulic. Od razu widzimy, że wydarzenie na które przyszliśmy to nie przelewki. U progu witają nas ubrani w biel młodzi mężczyźni, którzy z uśmiechami na twarzy pytają, czy chcemy wejść do środka. Oczywiście, tylko... - zanim zdążamy powiedzieć o biletach, chłopcy wręczają nam dwa kartoniki, zapraszając do środka. Kocham Kalkute! Cóż za niesamowita wibracja towarzyszy temu miejscu.
W środku wystrojeni w wieczorowe stroje przybyli, korzystają z przerwy racząc się czajem i samosami. To niezwykle widzieć „intelektualną społeczność” Indi. Jakoś wcześniej nie mogłem sobie tego wyobrazić; nie mogłem stworzyć w głowie obrazu ludzi ekskluzywnych, dostojnych, obytych ze światem kultury, sztuki...
Zasiadamy w wygodnych fotelach, wyczekując aż muzycy nastroją swe instrumenty. Padają pierwsze dźwięki wraz z którymi zatapiamy się w oceanie rozkoszy. Mistrz sitaru przenosi nas do już dawno zapomnianej krainy. Oboje odpływamy; pozwalamy uwolnić nasze dusze i pozwolić im poszybować trochę w eterze. Mistyka kołysze nasze ciała, wibracja uspokaja umysł. Jesteśmy w Niebie!
Po koncercie spotykamy znajomą z Holandii, dzięki której trafiliśmy na ten koncert. Łapiemy taksówkę i wracamy razem do „hotelu”. Przed zaśnięciem wypijamy jeszcze kubek gorącego czaju (w Kalkucie serwowanym w małych, glinianych spodeczkach), przegryzając go świeżo wypieczonymi plackami tandori, okraszając posiłek wspaniałym spotkaniem...

„Naturalna mistyka unosi się w powietrzu. Jeśli tylko słuchasz uważnie, możesz ją usłyszeć.”


Dzień III
Następnego dnia postanawiamy przenieść się do domu jednego z couch surferów. Anusha mieszka w internacie Akademi Filmowej. Jest to jedna z czołowych szkól filmowych na świecie. Indie mają swoje produkcje filmowe, porozrzucane po całym kraju. To nie tylko saławne Boolywood (wytwórnia w Mombaju), ale także wytwórnie: Marati Industry (Maharasztra), Telurgu (Andhra Pradesh), Tamil (Tamil Nadu), Malayalam (Kerala), Bengali, Assamare, Manripuri i parę innych J Dzięki takiej ilości firm na rynku, młodzi filmowcy mają całkiem spore szanse na znalezienie pracy po ukończeniu studiów.
Anusha proponuje wyjście do kina. Wow! Właśnie tego chcieliśmy tu zakosztować – prawdziwego filmu Boolywood! Przytakujemy jej propozycji. Film na który się wybieramy, to nowa wersja starej produkcji sprzed 30 lat i jednocześnie hołd oddany ojcu, przez syna – reżysera filmu. Tytuł to Agni path – Droga ognia. Brzmi ciekawie. Obejrzymy, zobaczymy! Sala kinowa nie zapełnia się za specjalnie tłumami. Oprócz naszej ekipy (ok 10ciu osób) widownie tworzy jeszcze kilka postaci wciśniętych w swoje fotele. Pojawiająca się pierwsza scena z filmu, wywołyje nielada owacje... Śmiechy i głośne wiwaty wraz z gwizdami towarzyszą również pierwszej scenie tanecznej filmu J
Film okazał się mniej Boolywoodzki niż się tego spodziewaliśmy. Głównego bohatera zabili chyba ze trzy razy, dobrze zmasakrowali, przygnietli bodajże nawet kamieniem, a on i tak wstał, by zwyciężyć „czarnego bohatera” - to jest właśnie druga strona tak licznnych wytwórni filmowych na rynku...

Wylot

Następnego dnia pobudka wcześnie rano. Pamiętając przestroge Janka, odnośnie korków ulicznych w kalkucie i powolnego w związku z tym dojazdu do lotniska, opuszczamy Instytut 3 godziny przed odlotem, by na spokojnie dojechać. Czy jednak w naszym przypadku jest to możliwe?
Dojeżdżamy metrem do ostatniej stacji. Gdzieś niedaleko powinno być lotnisko. Podchodzimy do taksówki i pytamy o cenę, mówiąc że chcemy jechać z tachometrem. Kierowca rzuca swoje 200 rupi i odmawia jazdy na licznik. Idziemy do następnego – ta sama historia. Wychodzimy więc na drogę, by tam złapać taksówkę. Po 10 min. ta sama historia. Obserwujemy ulicę – przestroga janka nabrała realnego wymiaru. Dowiadujemy się, że autobusy może i jeżdżą, ale w tej sytuacji dojazd może zająć nawet godzinę. Taksówki wciąż odmawiają jazdy na licznik. Z nożem na karku negocjujemy cenę z rikszarzem (również mocno zawyżona, ale nie mamy za bardzo wyboru). To był strzał w dziesiątkę! Mały trójkołowiec z gracją omija kolejne przeszkody wyjeżdżające mu na drogą. W Indiach rządzi prawo dżungli – kto większy ten lepszy, ale nie w tym przypadku. Nasza riksza pędzi przed siebie nic sobie nie robiąc z ulicznego korku. Ostry w prawo, w lewo, jeden samochód za nami, drugi, tego bokiem, kawałek po chodniku... a wszystko na pernamentnym klaksonie J Zegarek podpowiada nam, że jeszcze dużo czasu, że zdążymy, choć droga na lotnisko okazuje się być dłuższą niż myśleliśmy. Nagle rikszarz zatrzymuje swój pojazd na poboczu i oznajmia, że dalej nie pojedzie – nie może. Pytamy ze zdziwieniem jak to nie może?! Po chwili zza szyby wyłania się odpowiedź. Policjant drogowy, zaczyna wyjaśniać nam, że riksza nie może dalej jechać – tylko samochody i autobusy. Mówimy, że nie tym razem, że mamy samolot i że jedziemy właśnie tą rikszą na lotnisko i że on nas nie powstrzyma. „Niestety, riksza nie może” – odpowiada policjant, komunikując nam jeden z najbardziej absurdalnych przepisów drogowych. Wysiadamy więc z pojazdu i obligujemy go do złapania dla nas taksówki, za którą (miło by było) on powinien zapłacić. Po chwili zatrzymuje się żółty pojazd, z pasażerem na pokładzie. Pytamy, czy możemy się zabrać z nim na lotnisko. Pasażer, starszy hindus, przytakuje. Sam ma służbowy wylot z lotniska krajowego, gdzieś do jednego z indyjskich miast. Po 10 min. jesteśmy na sali odpraw. Ufff...Spoglądam na zegarek – do wylotu i odprawy jeszcze dużo czasu, ale my jak zwykle w pośpiechu...


.:tandori:.
.:skryba:.




Brak komentarzy:

Prześlij komentarz