Wracamy do Gokarny. Dojeżdżamy o zachodzie
Słońca. W drodze na przystanek autobusowy towarzyszą nam wielkich rozmiarów
nietoperze. Oboje czujemy jakbyśmy byli u siebie, jakbyśmy wracali na stare
śmiecie. Taki to już jest ten nasz umysł. Jak tylko coś znanego, to od razu
człowiek pewniej sie czuje. Wręcz dumnie, że ja wiem, ja tu bylem, ja jestem „u
siebie”. Kolejna iluzja i podkarmione ego...
W mieście spotykamy znajomego z plaży
Kudli, który towarzyszy nam podczas posiłku. Przybyliśmy tylko na chwilę,
dlatego nasze kroki kierujemy na plażę Gokarna, gdzie rezyduja nasi znajomi z
Krakowa. Pod osłoną nocy zakradamy się do ich przytulnego gniazdka. Janek,
mistrz tabli, od lat przybywa w to miejsce i mimo tylu lat, wciąż nie czuje się
tu jak u siebie, odkrywając tym samym pokorę i szacunek dla odmiennej kultury.
Wraz z Anetą i 3letnią córeczką, niczym ptaki, postanowili przezimować na
Gokarnie do lutego. Dzięki ich uprzejmości zostajemy tu na noc. Niestety
przyjaciele, z którymi mieliśmy sie tu spotkać, pojechali do Hampi...no cóż,zobaczymy
się w Krakowie.
W towarzystwie innych znajomków, spędzamy
na Gokarnie dwie noce, by następnie udać się na Goa, skąd rusza nasz pociąg do
Kalkuty. Wciąż myślę o tym z lekkim drżeniem. Indie to ogromny i zdecydowanie
przeludniony kraj. Miliony ludzi w ciągłym ruchy, a tak niewiele pociągów. W
tym kraju bilety kupuje sie z miesięcznym wyprzedzeniem. My liczymy na tzw. tatkal
ticket, czyli coś jakby bilet awaryjny, nagłego wypadku, który można kupić
tylko dzień przed planowanym odjazdem pociągu. Niestety dworzec w Gokarnie jest
tak mały, że nie oferuje swym podróżnym tego typu usług. Spróbujemy więc na
Goa.
Dojeżdżamy do Madgaon, można by rzec
stolicy stanu Goa. Po wyjściu z pociągu od razu kierujemy się do rezerwacji
biletów, gdzie uprzejmy jegomość oznajmia nam, że tatkal biletów już nie
ma. Jeśli chcemy możemy przyjść jutro, otwierają o 8.00. Idę do innego okienka
z nadzieją, że uda mi sie coś wskórać. Niestety i tu odmawiają biletu, radząc
abym zjawił sie na dworcu jutro o świcie. Pociąg, którym zamierzamy jechać,
łączy zachód ze wschodem na odcinku ponad 2000km. i nie tylko my mamy zamiar do
niego wsiąść. Pula tatkal ticket jest ograniczona i rozłożona na całe
Indie. Znaczy to, iż w tym samym czasie w różnych częściach kraju, ci którzy
chcą dotrzeć do danego miasta, uruchamiają internet, próbując rezerwacji
on-line, albo o świcie wybierają się na dworzec, by wygrać przejazd wybranym
przez siebie pociągiem. Słysząc to, postanawiam zaczerpnąć bardziej
szczegółowych informacji. Dowiaduję sie, że kasy otwierają o 8.00, ale żeby
kupić bilet powinniśmy być tu już przed 6.00, a może i wcześniej. Mając wizję
krwiożerczych hindusów, pozbawionych skrupułów i nastawionych na walkę,
podejmujemy decyzje, by zostać na dworcu na noc i mieć problem z głowy. Ruszamy
do mista, by po obfitym posiłku i sjeście w parku, pod wieczór wrócić na
dworzec. Wdrapujemy się na schody, by ułożyć sobie legowisko na tą noc tuż pod
wrotami wejściowymi do sali rezerwacji biletów. Po niespełna 30 sekundach,
staje przed nami hindus, oznajmiając z uśmiechem na twarzy, że on tu był
pierwszy i że jesteśmy piąci w kolejce.
„Że co?!” – wciąż nie wierząc w jego
słowa spoglądamy na niego niepewnym wzrokiem, ciesząc się z podjęcia słusznej
decyzji o dzisiejszym noclegu. Nie mamy zamiaru odpuszczać naszych miejsc – za
dużo mamy do stracenia. Uprzejmie więc informujemy naszego rozmówcę, że jak tu
przybyliśmy to nikogo tu nie było, co oznacza że jesteśmy pierwsi... Schodzą
sie kolejni ludzie. W dalszym ciągu dyskutujemy nad towarzyszącym nam
problemem. Jeden z mężczyzn nas uspokaja i mówi, że nie ma problemu, że możemy
być pierwsi bo dla nas i tak przeznaczone jest oddzielne okienko. Kiedy więc
rano otworzą wrota, mamy udać się bezpośrednio pod numer 4, zarezerwowany dla
turystów
i ludzi płacących za przejazd kartami kredytowymi.
Ta informacja nas uspakaja. Kontynuując
rozmowę dowiadujemy się, że to dla większości zgromadzonych wykupowanie biletów
to praca. Jedni z nich pracują dla hoteli, których klienci chcąc wydostać się
do innego miasta, płacą więcej za bilet, by wogóle go uzyskać; inni to poprostu
koniki: wykupują bilety, by sprzedać je później ze zwielokrotnionym zyskiem. Układamy
się do snu. Hol przed wejściem zapełnia się nowymi postaciami. Każdy z nich
przybył tu w jednym celu, by kupić swój bilet. Hindusi rozkładają na ziemi
gazety, służące im za posłanie. Niewątpliwie są one twardszymi łożami niż nasze
karimaty. Ich ciała są jednak do tego przyzwyczajone. Zasypiamy z lekką niepewnością
o naszą jutrzejszą przyszłość.
W nocy, przez ścianę snu przedzierają się ogłosy
rzeczywistości, która zapełania się kolejnymi cieniami. Budzimy się ok.6.
Kolejka niewątpliwie się powiększyła od wczorajszego wieczora. Zaspane twarze w
napięciu oczekują ósmej godziny. 20 minut przed czasem pojawiają się mundurowi,
by uporządkować stojący przed bramą wejściową tłum. Ustawiają ich w zwartej
kolejce, przesuwają do tyłu, rozluźniają przestrzeń dzielącą każdą z postaci...
Obserwujemy to widowisko z zaciekawieniem. Pojawienie się mundurowych oznacza,
że niebawem odbędzie się tu prawdziwa walka. Cieszy nas jednak fakt, że
będziemy wchodzić pojedyńczo. To oszczędzi nam rozlewu krwi. Wrota otwierają
się 20 min. przed czasem. Uprzywilejowany pierwszym miejscem na starcie,
spokojnym krokiem maszeruję w stronę okienka numer 4, wierząc, że kolejni
zostaną wpuszczeni do środka dopiero po osiągnięciu przeze mnie celu. Nic
jednak bardziej mylnego. Nagle słysze głos przerażonej Kumy i tłum ludzi
dobiegający w szale do poszczególnych kas. Bez zastanowienia dopadam swojej
czwórki. Ufff, udało się. Teraz tylko formalności. Sprzedawca w kasie
rozpoznaje mnie i obdarowując szerokim uśmiechem na dzień dobry uspokaja,
że
bilet napewno dostaniemy. Po 5 min. opuszczamy dworzec z biletami w ręce.
Pociąg jutro o 6.00 rano. Bitwa o Tatkal wygrana!
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz