Po dopłynięciu do
Ernakulam, łapiemy autobus na wschód. Wieczorem dojeżdżamy do małego miasteczka
położonego tuż przy granicy (jawnej) z Tamil Nadu – kolejnym stanem Indii. Oba
stany nie bardzo czują do siebie sympatie. Słyszeliśmy wiele histori o toczących
sie między nimi walkach, o przemocy wymierzanej przez mieszkańców Tamil Nadu na
Keralczykach. Cała sprawa z tego co udało nam się rozeznać, rozchodzi się o
tamę, która wybudowana na terenie Kerali ok. 120 lat temu (ponoć głównym
składnikiem konstrukcyjnym były jaja i trzcina), zapewnia wodę sąsiadującemu
stanowi. Podpisane porozumienie dawno już straciło na ważności. Keralczycy chcą
m.in. podnieść ceny za dostarczanie wody. Także tama, ukazując swoje starzejące
się oblicze, stała się zagrożeniem dla Keralczyków, którzy boją się o swój
dobrobyt, gdyby ta miałaby runąć. Te wszystkie postulaty stały się zagrożeniem
dla Tamilów. Zapewne lęk o przyszłość uruchomił mechanizmy obronne w postaci
zachowań agresywnych...stary schemat.
Ledwo wysiedliśmy z
autobusu, a tu już horda rikszarzy i naganiaczy oblepia nasze zmęczone umysły,
zabierając przestrzeń na złapanie głębokiego oddechu po podróży. Dla nich to
praca, dla nas udręka. Oni muszą walczyć, by pozyskać klienta, by przetrwać
kolejny dzień, a my potrzebujemy gdzieś spać. W ten oto sposób lecą wizytówki i
oferty darmowego transportu do hotelu. Złapaliśmy spojrzenie młodego mężczyzny,
z którego oczu biła uczciwość. Od początku wiedział ile możemy zapłacić za
nocleg, zaoferował nam jednak dowóz do jego hotelu, byśmy mogli najpierw
zobaczyc pokoje, które nam oferuje. Po trzech minutach jesteśmy w spokojnym,
zacisznym miejscu, na uboczu wiecznie gdzieś gnającego miasteczka, w otoczeniu
pięknej przyrody i kojącego krajobrazu. Właściciel schodzi nam dużo z ceny i
chodź nadal jest ona wyższa od przeznaczonego przez nas budżetu, bierzemy
oferowany nam pokój bez zastanowienia. Wspaniały, przestronny z dużym łóżkiem,
łazienką i bez karaluchów – czego więcej chcieć
I tu mały wątek dla kolegi Egona, który prosil o zwięzły zarys cen i standardu hotelowego w Indiach.
Delhi oferuje swym
podopiecznym pokoje od 250 do ponad 1000 rupi za noc. Wiadomo, wszystko zależy
od komfortu, którego się oczekuje. My spaliśmy na Pahar Ganj za 300 rupii (ok.22zł)
w całkiem przyzwoitym jak za tą cenę hoteliku, ze wspaniałym tarasem dachowym,
umożliwiającym śniadaniowy relaks, za którym oboje przepadamy.
W pokoiku był telewizor (nie wiemy czy działał), szafka, łóżko i karaluchy, które jak się później dowiedziliśmy od jednej pary polaków, rezydują również w pokoju za 1200 rupii...
W pokoiku był telewizor (nie wiemy czy działał), szafka, łóżko i karaluchy, które jak się później dowiedziliśmy od jednej pary polaków, rezydują również w pokoju za 1200 rupii...
Na północy, w Himachal
Pradesh ceny wachały się od 150 do 500 rupii za noc. U mnichów w Mc Load Ganj, płaciliśmy
150 za mały, trochę obskórny pokoik z dwoma łóżkami i szafeczką (prisznice na
zewnątrz), który później zamieniliśmy na przestronny, z jednym wielkim łóżkiem
we wspaniałej górzystej scenerii, z wielkim ogrodem, za 100 rupii (było po
sezonie). W Rewalsar standardowa cena za pokój to 150 – 200 rupii. Wszystko bez
zbędnych luksusów: kafelek, wykładziny, lampek nocnych, etc.
Plaża na Gokarnie to 100
rupii za słomiany domek 7m2, bez prądu i z jednym materacem w środku;
z łóżkiem i elektrycznością, ok. 200 –
250 rupi za noc.
Podsumowując: do 20 zł. można
mieć minimalnych standardów lokum (brudne ściany, metalowe łóżka, beton bez zdobień), powyżej tego dochodzą gadżety typu
telewizor, szafa, łazienka, etc. No i wiadomo - w miastach zawsze wyższe ceny, za niższy standard :-)
. . .
Od naszego gospodarza
dowiadujemy się, że interes nie kręci mu się najlepiej. Turystów jest coraz
mniej, a że on ma swój hotelik na uboczu, to musi walczyć o klientów na dworcu.
Takich jak on jest wielu. Dowiadujemy się również, że wstęp do Parku kosztuje 300
rupii. Pytamy o jakieś tylnie drzwi. Mówi żebyśmy spróbowali z tymi, którzy ok.
południa wracają z Wildlife Sanctuary. Bilet jest całodniwy, a większość
turystów już tam nie wraca po południu...
Park Narodowy Periyar (Periyar Wildlife Sanctuary) oferuje swym odwiedzającym nielada przeżycia: słonie, tygrysy, kolorowe ptaki i
nietuzinkową przyrodę. Kusi trekingami z przewodnikiem, safarii, czy
przepłynięciem łodzią po znajdującym się na jego terenie jeziorku. Wszystko to
jednak (jak się później okazało) jest dobrze zorganizowaną propagandą,
oferującą złaknionym przygód turystą, jedną wielką niewidomą...Incredible
India!
Następnego dnia udajemy sie
pod bramę Parku, by spróbować szczęścia z biletami. Adela nie bardzo wyraża
ochote na czekanie, by później poszlajać się po lesie. Ja jednak siadam na
schodach jednego ze sklepów z pamiątkami i cierpliwie czekam, wizualizując
sobie swój cel. Niespełna 10 min. później pojawiają się dwie francuski, które
wręczją nam swoje bilety. „Ok. To jeszcze tylko dwa” – uśmiecham się do siebie
pod nosem. Po kolejnej wizualizacji i kolejnych 10 min. mamy cztery bilety
otwierające nam wrota do dzikiego świata przyrody.
Wkraczamy na asfaltową
drogę przecinająca dżunglę na pół. Mijają nas riksze, samochody, autobusy
wypełnione po brzegi ludźmi. No tak, po co iść, skoro można podjechać...
Otaczająca nas przyroda nie
powala na kolana. Wysokie, owszem piękne drzewa, ale bez szału. Może to ten
asfalt, niepasujący do tego świata? Dochodzimy do jeziora. Długi wąż ludzi
oczekuje na swoją szansę przepłynięcia sie po małym jeziorku, dodającym temu
miejscu nieco więcej życia, a jego mieszkańcom niezbędnej do przeżycia wody.
Wchodząc tutaj nie bardzo
byliśmy przygotowani na to, co nas przywitało: jedna asfaltowa droga, którą
podążają wszyscy, by dotrzeć do zwieńczjącego wędrówkę jeziora. Tu przesiadka
na łódkę, krótki rejsik, parę fotek i powrót do hoteli. No chyba, że wykupi się
wycieczkę z przewodnikiem. Taki z obietnicą ujrzenia słonia, poprowadzi
człowieka wąską ścieżką przez las, by po paru godzinach w przepraszającym
geście (słoni nie było) poprowadzić go tą samą drogą z powrotem do miasteczka.
Jest jeszcze trzecia możliwość: safarii! Brzmi apetycznie a wygląda...no cuż,
jak wszystko w Indiach. Para polaków, którą spotkaliśmy w naszym hoteliku,
uchyliła nam rąbka tajemnicy. Jeszcze przed świtem (bo przecież trzeba ujżeć
słonia) turyści wsiadaja w dżipa,który wiezie ich drogą asfaltową w głąb lasu.
Tam krótka przechadzka w
poszukiwaniu zwierzyny, lunch i powrót tą samą asfaltową drogą do hotelu. Cała
wycieczka zajmuje ok.12 godzin – dość sporo, ale za to jakie przeżycia...
„I co, widzieliście słonia?” – pytam rozentuzjazmowany faktem potencjalnego (w dodatku nie swojego) przeżycia. „Niestety, nie udało się” – usłyszałem rozczarowany ton moich interlokutorów.
„I co, widzieliście słonia?” – pytam rozentuzjazmowany faktem potencjalnego (w dodatku nie swojego) przeżycia. „Niestety, nie udało się” – usłyszałem rozczarowany ton moich interlokutorów.
Wracając tym samym
asfaltem, pod groźbą kary, postanawiamy wziąźć sprawę w swoje ręce i zrobić to
po polsku. Zbaczamy w las, by po chwili trafić na wąską, leśną ścieżkę,
prowadzącą nas w głąb przygody... Cała nasza czwórka czuje się wolna, wyzwolana
spod niewidzialnych krat turystycznej półapki. Idziemy otoczeni pięknem
przyrody. Dochodzimy do małego strumyka, który staje się naszym przewodnikiem.
Mijamy wspaniałą, nieograniczoną żadnym asfaltem, dziką roślinność tego
miejsca. Naszym oczom ukazuje się łąkowy krajobraz z małym kucykiem pasącym się
na jego rozległej przestrzeni. Wdech!
Kolorowy, rażąco błękitny ptak – King Fisher, Wydech...! Tego właśnie
nam było trzeba. Po drodze mijamy olbrzymich rozmiarów łajna, bez wątpienia
słonie. Wszyscy jesteśmy podekscytowani. Kto wie, może los nas obdaruje
spotkaniem z tym wspaniałym zwierzęciem...
„O jest, patrz! Tam, takie
małe, szare!” – coś przemknęło szybko w leśnych zaroślach, po drugiej stronie
strumienia. Wow! Energia nas rozpiera. To napewno były małe słoniki! Z tym
wspaniałym odczuciem, dochodzimy do znanego nam jeziora. Ok., czyli tu kończy
się nasza przygoda. Wdrapujemy się po zboczu, by utartym szlakiem wrócić do
miasteczka.
.:spotkanie z dzikim zwierzem:. |
.:w objęciach Matki:. |
Kumily, to mała mieścina położona w górzystym („beskidzkim”) krajobrazie, otoczona plantacjami herbaty i
kardamonu. Główna ulica oferuje przybyłym nieskazitelnej jakości przyprawy:
kardamon, cynamon, goździki, masale wszelakiego rodzaju i oczywiście herbate
oraz kawę. Jesteśmy z Rafałem w raju! Świat przypraw porywa nas i mimo, że już
zaopatrzyliśmy się w Kochi, postanawiam dokupić odrobinę Sambar massali i
świerzych goździków. Zmysły szaleją, radość ogarnia serce.
Kolejnego poranka wstajemy
z Aną przed świtem. Postanawiamy zorganizować sobie wycieczkę do przyrodniczego
sanktuarium na własną rękę. Poprzedniego dnia, kiedy zboczyłem nieco z drogi,
okazało się, że obok naszego hoteliku biegnie droga prowadząca prosto do Parku.
Przedzierając się przez
leniwe, orzeźwiające powietrze poranka, dochodzimy do lasu, którego wąska
ścieżka prowadzi nas wprost na przebyty poprzedniego dnia szlak. Dochodzimy do
jeziora. Jest 6.30 rano, a tu wita nas tłum ludzi oczekujących na rejs po
jeziorze! Wiemy, że jak dziesiątki ludzi tu zgromadzonych, my też tego chcemy.
Jesteśmy spragnieni przyrody, na której spotkanie tutaj przybyliśmy. Ana,
prowadzona indyjskim doświadczeniem, zachodzi do okienka od drugiej strony i
już po 5 min, jako ostatni pasażerowie , wsiadamy na łódkę. W pastelowych
barwach poranka obserwujemy bacznie otaczający nas świat. Tafla jeziora jest
spokojna, wydaje się być chłodna, nie nagrzana dopiero co przebudzonym słońcem.
Z radością oglądamy indyjskie łanie, bawoły, ptaki i... dzikie świnie,
przecinające spokojny krajobraz poranka. Przyglądam się im baczniej. Te szare,
małe zwierzątka wyglądają jakoś znajomo. Czyżby wczoraj,
w lesie... Postanawiam nie zdradzać tej tajemnicy Adeli i Rafałowi, by nie burzyć ich wspaniałego przeżycia – spotkania z najprawdziwszym słoniem.
w lesie... Postanawiam nie zdradzać tej tajemnicy Adeli i Rafałowi, by nie burzyć ich wspaniałego przeżycia – spotkania z najprawdziwszym słoniem.
Nagle ciśnienie wokół mnie
wzrasta, wyczuwalna ekscytacja i niepewne okrzyki radości oraz radosny dźwięk
migawek, każe i mnie powstać. Jest! Długo wyczekiwany! Upragniony obywatel
naszej planety w całej swej szarej okazałości. Stoi przed nami, jakby od
niechcenia odwracając się do wszystkich zadkiem, jednoznacznie komunikując
swoje zainteresowanie spotkaniem. Wszyscy jednak szaleją. W końcu udało sie
zobaczyć Słonia!
Wracamy do hotelu z niemą
satysfakcją malującą się na naszych twarzach. Przypomina mi sie moje pierwsze
spotkanie z małpą... a teraz ze słoniem. To niesamowite uczucie. Obserwacja
tych zwierząt w ich naturalnym środowisku, swobodnych i wolnych, wprawia mnie w
niezwykłe, ekstatyczne uczucie uniesienia... Tak jakby mój duch, chciał opuścić
ciało z przejęcia. Dziękuję za tą chwilę!
Wsiadamy w autobus powrotny
do Kochi. Tam nasze drogi mają się rozejść: Rafał z Adelą wracają do Delhi skąd
mają lot powrotny do Polski; a my... dalej przed siebie. Postanawiamy na chwilę
wrócić na Gokarnę, by spotkać tam przyjaciół z Krakowa, a później Kalkuta, z
kąd mamy wylot do Tajlandii...
Bon voyage!
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz