sobota, 12 maja 2012

24.01.Periayr - Wildlife Sanctuary: w poszukiwaniu Słonia


Po dopłynięciu do Ernakulam, łapiemy autobus na wschód. Wieczorem dojeżdżamy do małego miasteczka położonego tuż przy granicy (jawnej) z Tamil Nadu – kolejnym stanem Indii. Oba stany nie bardzo czują do siebie sympatie. Słyszeliśmy wiele histori o toczących sie między nimi walkach, o przemocy wymierzanej przez mieszkańców Tamil Nadu na Keralczykach. Cała sprawa z tego co udało nam się rozeznać, rozchodzi się o tamę, która wybudowana na terenie Kerali ok. 120 lat temu (ponoć głównym składnikiem konstrukcyjnym były jaja i trzcina), zapewnia wodę sąsiadującemu stanowi. Podpisane porozumienie dawno już straciło na ważności. Keralczycy chcą m.in. podnieść ceny za dostarczanie wody. Także tama, ukazując swoje starzejące się oblicze, stała się zagrożeniem dla Keralczyków, którzy boją się o swój dobrobyt, gdyby ta miałaby runąć. Te wszystkie postulaty stały się zagrożeniem dla Tamilów. Zapewne lęk o przyszłość uruchomił mechanizmy obronne w postaci zachowań agresywnych...stary schemat.
Ledwo wysiedliśmy z autobusu, a tu już horda rikszarzy i naganiaczy oblepia nasze zmęczone umysły, zabierając przestrzeń na złapanie głębokiego oddechu po podróży. Dla nich to praca, dla nas udręka. Oni muszą walczyć, by pozyskać klienta, by przetrwać kolejny dzień, a my potrzebujemy gdzieś spać. W ten oto sposób lecą wizytówki i oferty darmowego transportu do hotelu. Złapaliśmy spojrzenie młodego mężczyzny, z którego oczu biła uczciwość. Od początku wiedział ile możemy zapłacić za nocleg, zaoferował nam jednak dowóz do jego hotelu, byśmy mogli najpierw zobaczyc pokoje, które nam oferuje. Po trzech minutach jesteśmy w spokojnym, zacisznym miejscu, na uboczu wiecznie gdzieś gnającego miasteczka, w otoczeniu pięknej przyrody i kojącego krajobrazu. Właściciel schodzi nam dużo z ceny i chodź nadal jest ona wyższa od przeznaczonego przez nas budżetu, bierzemy oferowany nam pokój bez zastanowienia. Wspaniały, przestronny z dużym łóżkiem, łazienką i bez karaluchów – czego więcej chcieć 


I tu mały wątek dla kolegi Egona, który prosil o zwięzły zarys cen i standardu hotelowego w Indiach.
Delhi oferuje swym podopiecznym pokoje od 250 do ponad 1000 rupi za noc. Wiadomo, wszystko zależy od komfortu, którego się oczekuje. My spaliśmy na Pahar Ganj za 300 rupii (ok.22zł) w całkiem przyzwoitym jak za tą cenę hoteliku, ze wspaniałym tarasem dachowym, umożliwiającym śniadaniowy relaks, za którym oboje przepadamy. 
W pokoiku był telewizor (nie wiemy czy działał), szafka, łóżko i karaluchy, które jak się później dowiedziliśmy od jednej pary polaków, rezydują również w pokoju za 1200 rupii...
Na północy, w Himachal Pradesh ceny wachały się od 150 do 500 rupii za noc. U mnichów w Mc Load Ganj, płaciliśmy 150 za mały, trochę obskórny pokoik z dwoma łóżkami i szafeczką (prisznice na zewnątrz), który później zamieniliśmy na przestronny, z jednym wielkim łóżkiem we wspaniałej górzystej scenerii, z wielkim ogrodem, za 100 rupii (było po sezonie). W Rewalsar standardowa cena za pokój to 150 – 200 rupii. Wszystko bez zbędnych luksusów: kafelek, wykładziny, lampek nocnych, etc.
Plaża na Gokarnie to 100 rupii za słomiany domek 7m2, bez prądu i z jednym materacem w środku; z  łóżkiem i elektrycznością, ok. 200 – 250 rupi za noc.
Podsumowując: do 20 zł. można mieć minimalnych standardów lokum (brudne ściany, metalowe łóżka, beton bez zdobień), powyżej tego dochodzą gadżety typu telewizor, szafa, łazienka, etc. No i wiadomo - w miastach zawsze wyższe ceny, za niższy standard :-)
                                            . . .
Od naszego gospodarza dowiadujemy się, że interes nie kręci mu się najlepiej. Turystów jest coraz mniej, a że on ma swój hotelik na uboczu, to musi walczyć o klientów na dworcu. Takich jak on jest wielu. Dowiadujemy się również, że wstęp do Parku kosztuje 300 rupii. Pytamy o jakieś tylnie drzwi. Mówi żebyśmy spróbowali z tymi, którzy ok. południa wracają z Wildlife Sanctuary. Bilet jest całodniwy, a większość turystów już tam nie wraca po południu...
Park Narodowy Periyar (Periyar Wildlife Sanctuary) oferuje swym odwiedzającym nielada przeżycia: słonie, tygrysy, kolorowe ptaki i nietuzinkową przyrodę. Kusi trekingami z przewodnikiem, safarii, czy przepłynięciem łodzią po znajdującym się na jego terenie jeziorku. Wszystko to jednak (jak się później okazało) jest dobrze zorganizowaną propagandą, oferującą złaknionym przygód turystą, jedną wielką niewidomą...Incredible India!
Następnego dnia udajemy sie pod bramę Parku, by spróbować szczęścia z biletami. Adela nie bardzo wyraża ochote na czekanie, by później poszlajać się po lesie. Ja jednak siadam na schodach jednego ze sklepów z pamiątkami i cierpliwie czekam, wizualizując sobie swój cel. Niespełna 10 min. później pojawiają się dwie francuski, które wręczją nam swoje bilety. „Ok. To jeszcze tylko dwa” – uśmiecham się do siebie pod nosem. Po kolejnej wizualizacji i kolejnych 10 min. mamy cztery bilety otwierające nam wrota do dzikiego świata przyrody.
Wkraczamy na asfaltową drogę przecinająca dżunglę na pół. Mijają nas riksze, samochody, autobusy wypełnione po brzegi ludźmi. No tak, po co iść, skoro można podjechać...
Otaczająca nas przyroda nie powala na kolana. Wysokie, owszem piękne drzewa, ale bez szału. Może to ten asfalt, niepasujący do tego świata? Dochodzimy do jeziora. Długi wąż ludzi oczekuje na swoją szansę przepłynięcia sie po małym jeziorku, dodającym temu miejscu nieco więcej życia, a jego mieszkańcom niezbędnej do przeżycia wody.
Wchodząc tutaj nie bardzo byliśmy przygotowani na to, co nas przywitało: jedna asfaltowa droga, którą podążają wszyscy, by dotrzeć do zwieńczjącego wędrówkę jeziora. Tu przesiadka na łódkę, krótki rejsik, parę fotek i powrót do hoteli. No chyba, że wykupi się wycieczkę z przewodnikiem. Taki z obietnicą ujrzenia słonia, poprowadzi człowieka wąską ścieżką przez las, by po paru godzinach w przepraszającym geście (słoni nie było) poprowadzić go tą samą drogą z powrotem do miasteczka. Jest jeszcze trzecia możliwość: safarii! Brzmi apetycznie a wygląda...no cuż, jak wszystko w Indiach. Para polaków, którą spotkaliśmy w naszym hoteliku, uchyliła nam rąbka tajemnicy. Jeszcze przed świtem (bo przecież trzeba ujżeć słonia) turyści wsiadaja w dżipa,który wiezie ich drogą asfaltową w głąb lasu. Tam krótka przechadzka w poszukiwaniu zwierzyny, lunch i powrót tą samą asfaltową drogą do hotelu. Cała wycieczka zajmuje ok.12 godzin – dość sporo, ale za to jakie przeżycia... 
„I co, widzieliście słonia?” – pytam rozentuzjazmowany faktem potencjalnego (w dodatku nie swojego) przeżycia. „Niestety, nie udało się” – usłyszałem rozczarowany ton moich interlokutorów.

Wracając tym samym asfaltem, pod groźbą kary, postanawiamy wziąźć sprawę w swoje ręce i zrobić to po polsku. Zbaczamy w las, by po chwili trafić na wąską, leśną ścieżkę, prowadzącą nas w głąb przygody... Cała nasza czwórka czuje się wolna, wyzwolana spod niewidzialnych krat turystycznej półapki. Idziemy otoczeni pięknem przyrody. Dochodzimy do małego strumyka, który staje się naszym przewodnikiem. Mijamy wspaniałą, nieograniczoną żadnym asfaltem, dziką roślinność tego miejsca. Naszym oczom ukazuje się łąkowy krajobraz z małym kucykiem pasącym się na jego rozległej przestrzeni. Wdech!  Kolorowy, rażąco błękitny ptak – King Fisher, Wydech...! Tego właśnie nam było trzeba. Po drodze mijamy olbrzymich rozmiarów łajna, bez wątpienia słonie. Wszyscy jesteśmy podekscytowani. Kto wie, może los nas obdaruje spotkaniem z tym wspaniałym zwierzęciem...

„O jest, patrz! Tam, takie małe, szare!” – coś przemknęło szybko w leśnych zaroślach, po drugiej stronie strumienia. Wow! Energia nas rozpiera. To napewno były małe słoniki! Z tym wspaniałym odczuciem, dochodzimy do znanego nam jeziora. Ok., czyli tu kończy się nasza przygoda. Wdrapujemy się po zboczu, by utartym szlakiem wrócić do miasteczka.


.:spotkanie z dzikim zwierzem:.

.:w objęciach Matki:.
Kumily, to mała mieścina położona w górzystym („beskidzkim”) krajobrazie, otoczona plantacjami herbaty i kardamonu. Główna ulica oferuje przybyłym nieskazitelnej jakości przyprawy: kardamon, cynamon, goździki, masale wszelakiego rodzaju i oczywiście herbate oraz kawę. Jesteśmy z Rafałem w raju! Świat przypraw porywa nas i mimo, że już zaopatrzyliśmy się w Kochi, postanawiam dokupić odrobinę Sambar massali i świerzych goździków. Zmysły szaleją, radość ogarnia serce.
Kolejnego poranka wstajemy z Aną przed świtem. Postanawiamy zorganizować sobie wycieczkę do przyrodniczego sanktuarium na własną rękę. Poprzedniego dnia, kiedy zboczyłem nieco z drogi, okazało się, że obok naszego hoteliku biegnie droga prowadząca prosto do Parku.
Przedzierając się przez leniwe, orzeźwiające powietrze poranka, dochodzimy do lasu, którego wąska ścieżka prowadzi nas wprost na przebyty poprzedniego dnia szlak. Dochodzimy do jeziora. Jest 6.30 rano, a tu wita nas tłum ludzi oczekujących na rejs po jeziorze! Wiemy, że jak dziesiątki ludzi tu zgromadzonych, my też tego chcemy. Jesteśmy spragnieni przyrody, na której spotkanie tutaj przybyliśmy. Ana, prowadzona indyjskim doświadczeniem, zachodzi do okienka od drugiej strony i już po 5 min, jako ostatni pasażerowie , wsiadamy na łódkę. W pastelowych barwach poranka obserwujemy bacznie otaczający nas świat. Tafla jeziora jest spokojna, wydaje się być chłodna, nie nagrzana dopiero co przebudzonym słońcem. Z radością oglądamy indyjskie łanie, bawoły, ptaki i... dzikie świnie, przecinające spokojny krajobraz poranka. Przyglądam się im baczniej. Te szare, małe zwierzątka wyglądają jakoś znajomo. Czyżby wczoraj, 
w lesie... Postanawiam nie zdradzać tej tajemnicy Adeli i Rafałowi, by nie burzyć ich wspaniałego przeżycia – spotkania z najprawdziwszym słoniem.
Nagle ciśnienie wokół mnie wzrasta, wyczuwalna ekscytacja i niepewne okrzyki radości oraz radosny dźwięk migawek, każe i mnie powstać. Jest! Długo wyczekiwany! Upragniony obywatel naszej planety w całej swej szarej okazałości. Stoi przed nami, jakby od niechcenia odwracając się do wszystkich zadkiem, jednoznacznie komunikując swoje zainteresowanie spotkaniem. Wszyscy jednak szaleją. W końcu udało sie zobaczyć Słonia! 
Wracamy do hotelu z niemą satysfakcją malującą się na naszych twarzach. Przypomina mi sie moje pierwsze spotkanie z małpą... a teraz ze słoniem. To niesamowite uczucie. Obserwacja tych zwierząt w ich naturalnym środowisku, swobodnych i wolnych, wprawia mnie w niezwykłe, ekstatyczne uczucie uniesienia... Tak jakby mój duch, chciał opuścić ciało z przejęcia. Dziękuję za tą chwilę!













Wsiadamy w autobus powrotny do Kochi. Tam nasze drogi mają się rozejść: Rafał z Adelą wracają do Delhi skąd mają lot powrotny do Polski; a my... dalej przed siebie. Postanawiamy na chwilę wrócić na Gokarnę, by spotkać tam przyjaciół z Krakowa, a później Kalkuta, z kąd mamy wylot do Tajlandii...
Bon voyage!

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz