niedziela, 30 grudnia 2012

Oblicza Phnom Penh



Z uśmiechem na twarzy i niebywałą satysfakcją opuszczamy Wietnam, który trzeba przyznać mocno nas pod koniec zmęczył. Wsiadamy w autobus, który ma nas przewieźć przez wody Mekongu do ziemi obiecanej – Kambodży. Po paru godzinach jazdy wysiadamy w Phnom Penh. Grupa rikszarzy, zgromadzona dookoła, czeka na swoją zwierzynę i dogodny moment, by zaatakować. Wysiadamy z autobusy pewni, że chmara sępów rzuci się na nas z nadzieją na kawał mięsa. Ku naszemu zdziwieniu, jest jednak zgoła inaczej. Owszem, rikszarze nagabują, zapraszają, proponują, ale gdy im się odmówi, nie nalegają natarczywie po raz kolejny, tylko z uśmiechem pozostawiają człowieka z jego wyborem. Pierwsze chwile w tym kraju uzmysławiają nam naturę jego mieszkańców: łagodną, pogodną, spokojną i w pewnym sensie szlachetną. Khmerowie – wspaniały naród wielkich władców i królewskich dynastii. To wszystko wyczuwalne jest podskórnie, widoczne w rysach ich twarzy, usposobieniu...
Dowiedzieliśmy się, że w stolicy jest jezioro, nad brzegiem którego porozrzucane są dookoła domy dla turystów i hotele. Postanawiamy więc to sprawdzić. Już w niecałej połowie drogi dowiadujemy się, że jezioro nie istnieje (zostało sztucznie osuszone w celu pozyskania piasku), a cała gromada mających się tam znajdować hoteli, umarła wraz z jego wodami. I faktycznie - po dotarciu na miejsce odnajdujemy tylko rozkładające się szczątki tego, co kiedyś mogło być nazwane świetnością. Udajemy się do jednego z trzech znajdujących się tam obecnie hoteli i bierzemy budżetowy pokój z podwójnym łóżkiem, zajmującym połowę jego przestrzeni. Okolica nie jest zbyt urokliwa: śmieci okalające zakamarki jedynej ulicy, brudne ściany poobdzieranych przez czas domów, szemrane spojrzenia, jakby wciąż spowite mrokiem. Od razu widzimy, że miejsce to jest w pewnym sensie nieczyste. W powietrzu ciężka zawiesina utkana z brudów przeszłości, odarowuje nas obrazami narkotykowego królestwa, prostytucji, która niczym stary, niechciany tatuaż, wciąż zdobi dzielnice tego miasta, burdu i bijatyk podsycanych alkoholem, hotelowych balów, nieznających umiaru i granic, przeciwstawiających się trzeźwej moralności... i dolarów, tych nieczystych, skalanych ludzkim grzechem, obdartych z jakiejkolwiek etyki, tych rządających, mamiących, kuszących i zniewalających; dolarów, za które wielu tutaj oddało swoją czystą duszę... Mimo wszystko postanawiamy tutaj zostać. 

Przez większość dnia i tak szwędamy się po mieście, chcąc poznać jego osobowość. Pnom Penh to niezwykłe miejsce. I to nie ze względu na wspaniale zdobiącą go południowoazjatycką, buddyjską architekturę porozrzucanych tu i ówdzie świątyń, niezwykłej Srebrnej Pagody, ogromnego, niebotycznego kompleksu Pałacu Królewskiego, czy czerwonych murów Muzeum Archeologicznego, lecz ze względu na kontrastowość. Na pierwszy rzut oka, stolica mogłaby wydawać się nienagannie wysprzątaną, poukładaną, wręcz królewską, bez żadnych społecznych problemów, czy patologii. Wystarczy jednak wyjść za róg, opuścić nadrzeczny bulwar, utarty szlak i wpuścić sie nieco głębiej w prawdziwą rzeczywistość miasta, by zrozumieć czym tak naprawdę jest Phnom Penh. Brudne ulice, na których toczy się ciężkie życie mieszkańców miasta. Bieda (choć nie tak dramatyczna jak w Indiach, bo nie na taką skalę) uderzająca w oczy. Dzieci, pracujące, bądź wyciągające rękę po kawałek chleba...







Po krawawej masakrze Czerwonych Khmerów, mieszkańcy powoli otrząsają się z narodowej traumy. To co wydarzyło sie 32 lata temu, odcisnęło swoje brutalne piętno w zbiorowej psychice narodu. Pan Pol Pot (być może reinkarnacja Hitlera) podzielił naród na dwie części (odpowiednikiem Arian, byli Czerwoni Khmerowie), z czego jedną z nich niemal całkowicie wymordował. Jeszcze do tej pory ludzie czują nieufność w stosunku do siebie. Kambodża dopiero podnosi się z popiołów, a Phnom Penh jest tego dobrym przykładem. Do tego miasta zjeżdżają się najwięksi inwestorzy azjatyckiego świata, próbując lokować swoje pieniądze na młodym rynku. Rekinyn czują świeżą krew, co sprawia że zaczyna ich pojawiać się coraz więcej. Czy to niebezpieczne? Nie wiem. Wszystko zależy od tego w którym kierunku pójdzie kraj i jak bardzo krwiożercze są rekinyJ
Na ten moment świat, który dopiero zaczyna się tworzyć, zaczyna się formować jest przestrzenią na wszystko: na piękno i cierpienie; bogactwo i biedę; lekkość i ciężar, światło i cień, który wydaje się wciąż karmić przeszłością, dzięki której powstał.
Phnom Penh skupia w sobie chyba największą ilość organizacji pozarządowych, o których przyszło nam kiedykolwiek słyszeć. To one zdają się być lekarstwem na panoszące się tutaj zło: prostytucję nieletnich, brak dostępu do edukacji , pracę dzieci, żebrzących, molestujących, bezrobotnych i bezdomnych. Dzięki ludziom, którzy tu przyjeżdżają, Khmerowie mają szansę na nowo uwierzyć w swoją siłę, w swój narodowy potencjał. Pewnego dnia przechadzając się po ulicach Phnom Penh trafiliśmy do miejsca, które przyciągnęło nas swoim pięknem i dużą ilością dzieci. Okazało się, iż jest to księgarnia do której mogą one przychodzić i  bawić się w otoczeniu, które choć na chwilę pozwala zapomnieć im o rzeczywistości. Widząc ich twarze pogrążone w cichym skupieniu, jakby smutku poruszyło się w nas wewnętrzne dziecko i postanowiliśmy urządzić tam mały teatrzyk. Umówiliśmy się z panią bibliotekarką i wróciliśmy po kilku dniach z gwardią pacynek paluszkowych i historią o przyjaźni, która dzieciom bardzo się spodobała J


 Edukacja w Kambodży jest płatna i nie każdy może sobie na nią pozwolić. Dzieci muszą uiszczać opłaty bezpośrednio do ręki nauczyciela, a to za to że zapomniały zeszytu, za to że przystąpią do klasówki, czy egzaminu, za podejście do odpowiedzi, za to że nie wyglądają dziś schludnie... Są to małe kwoty, choć dla dzieci pochodzących z biednych rodzin i tak za wysokie. Raz, czy dwa razy do roku, opłata jest wyższa, bardziej formalna - za egzaminy.
Przechadzając się bulwarem widzimy jak młode, piękne Khmerki, kuszącym wzrokiem zachęcają do wspólnego spaceru, drinka, nocnych igraszek, zabawy... oczywiście za niemałą opłatą. Obserwujemy młodych, zakompleksionych chłopców, bądź podstarzałych panów, kupujących za dolary odrobinę przyjemności, być może ostatniej w ich życiu. Problem prostytucji w Kambodży nie dotyczy tylko młodych dorosłych, czy młodzieży. U wielu Khmerów przyszło nam zauważyć koszulki z napisem „Chronię dzieci!”. Ten problem, dotyczy bowiem także ich. Prostutucja tutaj, w przeciwieństwie do sąsiedniej Tajlandii, jest bardziej na widoku, bardziej otwarta, rażąca, jest realnym problemem, o którym mówi się głośno. W Tajlandii, jest ona bardziej zakamuflowana.
Przyglądamy sie temu wszystkiemu z lekkim ściskiem w sercach, a to głównie dlatego, że widzimy i czujemy jak wspaniałymi ludźmi, jak otwartymi, pogodnymi i dobrymi są Khmerowie i jakoś trudno nam z tym, że za być może jedno, być może dwa pokolenia, to wszystko może się zmienić. To jednak zależy od kierunku, jaki obierze Kambodża i jej mieszkańcy.
Wałęsamy się po mieście, które w jakiś sposób mnie urzeka, chyba właśnie ze względu na tą różnorodność, nieoczekiwaność, kontrastowość. Naszym ulubionym miejscem staje się wielki market przykryty okrągłą, żółtą kopułą, na którym rozkoszujemy się w tutejszych, lokalnych daniach: wspaniały, dobrze nam znany lepki ryż, naleśniczki ze słodką fasolą, placki z ziołami, ciasta ryżowe, spring rolsy i oczywiście owoce! Mango steam (przysmak Any), jack fruit (przysmak mój), soczyste mango... a to wszystko we wspaniałej, targowej atmosferze. Często w Kambodży przyszło nam przepłacać. Nie dużo, nie podwójnie, ale jednak. Wszyscy sprzedawcy jakby byli w zmowie – taka cena dla falanga i koniec. Nie zmyjemy koloru skóry. Tak to już jest w tej części świata i trzeba to zaakceptować. W Kambodży jednak przebiega to łagodniej, z uśmiechem, nie tak chciwie, nie tak brutalnie, łapczywie, a czasem krwiożerczo jak w Wietnamie, czy Indiach i to sprawia, że zwyczajnie na to przyzwalamy...






W Phnom Penh spotykamy naszego polskiego znajomego z Laosu – Łukasza. Spędzamy wspólnie popołudnie, dzieląc się obserwacjami nowej kultury, obyczajów, nowego dla nas świata. Łukasz także przyznaje, że stolica Kambodży, jest idealnym miejscem do inwestycji, a nawet życia. Można tu wyprać każdy pieniądz, zmyć z siebie każdy grzech. Dla tych, którzy mają pieniądze, to miejsce jest idealne do zaspokojenia jakichkolwiek przyjemności. Łukasz sam troche droczy się z tym światem, co wypływa z czystej ciekawości, chęci poznania go. Odwiedza kluby dla „elity”, flirtuje z prostytutkami... Podnieca go to, podnieca go nieograniczoność, a jednocześnie cieńka, czerwona linia sprawiająca, że balansuje się na granicy dwóch światów: morlaność vs. grzech.

Z Phnom Penh postanawiamy pojechać na południe, by (z nadzieją na rajską plażę) odwiedzić jeden z najpopularniejszych wakacyjnych kurortów Kambodży - Sihanoukville

1 komentarz:

  1. Znalazłem ostatnio taki tekst:
    "Kambodżańskiej dżungli wystarczyły trzy lata, by zająć stolicę Phnom-Phen, której mieszkańców wygnali opętani szaleństwem władcy, uznawszy miasta za wcielenie wszelkiego zła. (...) Kiedy przyjechałem do Phnom-Phen, Czerwoni Khmerzy nie rządzili już stolicą od kilkunastu lat, lecz ukrywali się w dżungli. W kambodżańskiej stolicy, do której znów wprowadzili się ludzie, widywało się drzewa rosnące na dachach, a prawie wszystkie domy nosiły ślady brudnych zacieków, śmierdziały stęchlizną i gnijącymi odpadkami."
    W. Jagielski "Nocni wędrowcy"

    OdpowiedzUsuń