niedziela, 30 grudnia 2012

02.05 - 05.05.2012 Niezły Sajgon!


.:Ho Chi Minh:.
 Ho Chi Minh City – tak brzmi obecnie nazwa byłego Sajgonu. Na cześć wielkiego wodza narodu, Wietnamczycy zmienili tę nazwę, by upamiętnić czasy „wspaniałych” przemian w kraju. Wjeżdżamy do miasta wieczorem w czasie monsunu. Ulice pokrywa głęboka warstwa spadającej z nieba wody. Kontaktujemy się z naszym nowym gospodarzem z CS, który kieruje naszymi następnymi krokami. Wysiadamy z autobusu. Po 15 min. zjawia się Huy na swoim skuterze. Wszyscy tu jeżdżą na skuterach. Transport samochodowy w zasadzie nie istnieje. Wraz z nim przedzieramy się przez pokrywającą ulice miasta warstwę deszczowej wody. Do domu dojeżdżamy całkowicie przemoczeni. Rezydencja Pana Hue (studenta medycyny) bardzo nas zaskakuje. Wciśnięte między ściany innych domów, w otoczeniu biedoty, czy raczej pospólstwa, mieszkanie naszego gospodarza przypomina apartamentowiec, urządzony w bardzo oryginalnym stylu. 
.:skuter w mieszkaniu to normalka, "bo kradną":.
.:do kuchni przez staw rybny:.
Przebieramy się w suche ciuszki. Hue oznajmia nam, że jest pora obiadowa i że idzie jeść. Głodni i zmęczeni po 24 godzinnej podróży wyczekujemy, aż z jego ust padnie zaproszenie na ucztę. Niestety, nadaremnie. Takie zaproszenie się nie pojawia. Następnego dnia rano, sytuacja się powtarza. Hue zasiada do stołu na śniadanie, o które my musimy sobie sami zadbać. Mamy wrażenie, że w tej kulturze nie ma tradycji gościnności, goszczenia. A jeżeli jest, to być może nie obcokrajowców. Obserwując całą sytuację, jesteśmy zdziwieni, ale także rozumiejący i akceptujący to, w jakim kraju właśnie przebywamy. Dzięki potrzebie zakupienia produktów śniadaniowych, odwiedzamy pobliski targ – bijące żywo serce dzielnicy, wspaniały świat umożliwiający poznanie kultury i obyczajów zamieszkujących tu ludzi. Kramy z owocami, warzywami i padliną, rozłożone na progu ulicy, zapraszają do konsumpcji. Przyglądam się niebywałym, wietnamskim przysmakom: ślimaki, małże, krewetki, kraby, śmierdzący durian (owoc wyglądający jak duża kasztanowa skorupa, którego zapach skutecznie odstrasza potencjalnych konsumentów). Mój wzrok przyciągają ułożone w metalowej miednicy, obdarte ze skóry i pozbawione głów żaby. Podchodzę bliżej, by wzbogacić swoją obserwację, aż tu nagle jedna z nich skacze mi prosto na nogę! Przecież one powinny być martwe! Oddalam się z miejsca nieoczekiwanego spotkania, które jak widzę po czasie, na szczęście nie przerodziło się w traumę.






Śniadanie komponujemy w europejskim stylu: bagietka, tofu, serek topiony, zioła i pomidor. Nasi gospodarze przyglądają się temu oniemiali. Rozumiemy, że dla nich właśnie taki drobiazg może być szokiem kulturowym. Częstujemy mamę Huyego naszym przysmakiem, który w jej ustach staje się najbardziej egzotycznym i niebywałym daniem, jakie przyszło jej kiedykolwiek w życiu spróbować. No, cóż. Co kraj, to obyczaj. W Wietnamie na śniadanie zajada się głównie zupę ze świni, tzw. Pho, często ryż. 
Po posiłku, wyruszamy na miasto. Saigon, a w zasadzie to Miasto Ho Chi Minha, jest wspaniałą wizytówką tzw. architektury socjalistycznej: monumentalny beton, beton, beton... I place! Plac taki, siaki, owaki, a wszystkie udekorowane betonowymi pomnikami historii. Jest również targ w samym centrum, pod którego kopułą podróby plecaków znanych zachodnich firm (Nort Face, Deuter) kuszą turystów swymi niskimi cenami. Są też parki (oddech miasta) i Muzeum Wojny, wraz z tunelami Vietkongu, wykorzystywanymi w czasie wojny wietnamskiej  – duma narodu, duma miasta, duma każdego szacownego Wietnamczyka. Można odwiedzić również Plac Paryski ze starym budynkiem poczty i katedrą, oba obiekty wybudowane w czasach francuskiej kolonializacji. I w zasadzie to wszystko, nic więcej. Miasto Ho Chi Minha nie ma nic do zaoferowania. Dla nas to nuda, marność, ale być może dlatego, że jesteśmy zmęczeni zwiedzaniem, kolejnymi pospolitymi zabytkami, kawałami betonu i cegły, do których przyczepia się plakietki, naznaczając wyjątkowością i majestatem ku uciesze turystów...





Saigon to nasza ostatnia przystań w Wietnamie. Oboje czujemy się już zmęczeni tym krajem, jego wibracją, kulturą, mieszkańcami. Cieszymy się na zmianę miejsca. Przed zaśnięciem odwiedza nas jeszcze Huy, który oznajmia, że chce nam teraz coś powiedzieć. Zasiadamy więc z uszami szeroko otwartymi, kiedy to nasz gospodarz zaczyna w nienaganny sposób recytować historyczne fakty dotyczące rozsławionych na cały kraj wojennych tuneli Vietkongu. Jesteśmy pod wrażeniem jego umiejętności prelekcyjnych i nienagannie przedstawionej wiedzy książkowej, którą zapewne nabył dzisiaj w przerwie między zajęciami. Trzeba przyznać, że nasz gospodarz przygotował się do dzisiejszej lekcji;-)
Autobus mamy o 8.30. Wychodzimy więc z domu dwie godziny wcześniej, by spokojnie dojechać na miejsce odjazdu. Wsiadamy w nasz lokalny transport i... o zgrozo! Siódma rano. Całe miasto zamienia się w strumień motocyklów, w falę zalewającą jego ulice, tsunami, pod którym toną ci wszyscy śpieszący się, by zdążyć na czas. Utykamy w monstrualnym korku spowodowanym przez rzeszę motorów. Skutery na głównej jezdni, na poboczu, na chodniku, skutery wylewające się z bocznych uliczek, przeciskające się między samochodami, pieszymi i wszystkim tym, co staje im na drodze. Między nami również... Z duszą na ramieniu wysiadamy nieopodal miejsca naszego odjazdu – głównej turystycznej ulicy Sajgonu, całej porośniętej turystycznymi agencjami. Wsiadamy do autobusu z uśmiechami satysfakcji na twarzach: zdążyliśmy na czas, by opuścić ten „specyficzny” kraj. Następny przystanek – Kambodża.

2 komentarze:

  1. Świetna relacja. Cieszę się, że znowu mogę coś od Was przeczytać.

    OdpowiedzUsuń
  2. Kurde, żaba bez skóry i głowy...

    OdpowiedzUsuń