.:Ho Chi Minh:. |
.:skuter w mieszkaniu to normalka, "bo kradną":. |
.:do kuchni przez staw rybny:. |
Śniadanie komponujemy w europejskim stylu: bagietka,
tofu, serek topiony, zioła i pomidor. Nasi gospodarze przyglądają się temu
oniemiali. Rozumiemy, że dla nich właśnie taki drobiazg może być szokiem
kulturowym. Częstujemy mamę Huyego naszym przysmakiem, który w jej ustach staje
się najbardziej egzotycznym i niebywałym daniem, jakie przyszło jej
kiedykolwiek w życiu spróbować. No, cóż. Co kraj, to obyczaj. W Wietnamie na
śniadanie zajada się głównie zupę ze świni, tzw. Pho, często ryż.
Po posiłku, wyruszamy na miasto. Saigon, a w zasadzie to Miasto Ho Chi Minha, jest wspaniałą wizytówką tzw. architektury socjalistycznej: monumentalny beton, beton, beton... I place! Plac taki, siaki, owaki, a wszystkie udekorowane betonowymi pomnikami historii. Jest również targ w samym centrum, pod którego kopułą podróby plecaków znanych zachodnich firm (Nort Face, Deuter) kuszą turystów swymi niskimi cenami. Są też parki (oddech miasta) i Muzeum Wojny, wraz z tunelami Vietkongu, wykorzystywanymi w czasie wojny wietnamskiej – duma narodu, duma miasta, duma każdego szacownego Wietnamczyka. Można odwiedzić również Plac Paryski ze starym budynkiem poczty i katedrą, oba obiekty wybudowane w czasach francuskiej kolonializacji. I w zasadzie to wszystko, nic więcej. Miasto Ho Chi Minha nie ma nic do zaoferowania. Dla nas to nuda, marność, ale być może dlatego, że jesteśmy zmęczeni zwiedzaniem, kolejnymi pospolitymi zabytkami, kawałami betonu i cegły, do których przyczepia się plakietki, naznaczając wyjątkowością i majestatem ku uciesze turystów...
Po posiłku, wyruszamy na miasto. Saigon, a w zasadzie to Miasto Ho Chi Minha, jest wspaniałą wizytówką tzw. architektury socjalistycznej: monumentalny beton, beton, beton... I place! Plac taki, siaki, owaki, a wszystkie udekorowane betonowymi pomnikami historii. Jest również targ w samym centrum, pod którego kopułą podróby plecaków znanych zachodnich firm (Nort Face, Deuter) kuszą turystów swymi niskimi cenami. Są też parki (oddech miasta) i Muzeum Wojny, wraz z tunelami Vietkongu, wykorzystywanymi w czasie wojny wietnamskiej – duma narodu, duma miasta, duma każdego szacownego Wietnamczyka. Można odwiedzić również Plac Paryski ze starym budynkiem poczty i katedrą, oba obiekty wybudowane w czasach francuskiej kolonializacji. I w zasadzie to wszystko, nic więcej. Miasto Ho Chi Minha nie ma nic do zaoferowania. Dla nas to nuda, marność, ale być może dlatego, że jesteśmy zmęczeni zwiedzaniem, kolejnymi pospolitymi zabytkami, kawałami betonu i cegły, do których przyczepia się plakietki, naznaczając wyjątkowością i majestatem ku uciesze turystów...
Saigon to nasza ostatnia przystań w Wietnamie. Oboje
czujemy się już zmęczeni tym krajem, jego wibracją, kulturą, mieszkańcami.
Cieszymy się na zmianę miejsca. Przed zaśnięciem odwiedza nas jeszcze Huy,
który oznajmia, że chce nam teraz coś powiedzieć. Zasiadamy więc z uszami
szeroko otwartymi, kiedy to nasz gospodarz zaczyna w nienaganny sposób
recytować historyczne fakty dotyczące rozsławionych na cały kraj wojennych
tuneli Vietkongu. Jesteśmy pod wrażeniem jego umiejętności prelekcyjnych i
nienagannie przedstawionej wiedzy książkowej, którą zapewne nabył dzisiaj w
przerwie między zajęciami. Trzeba przyznać, że nasz gospodarz przygotował się
do dzisiejszej lekcji;-)
Autobus mamy o 8.30. Wychodzimy więc z domu dwie godziny
wcześniej, by spokojnie dojechać na miejsce odjazdu. Wsiadamy w nasz lokalny
transport i... o zgrozo! Siódma rano. Całe miasto zamienia się w strumień
motocyklów, w falę zalewającą jego ulice, tsunami, pod którym toną ci wszyscy
śpieszący się, by zdążyć na czas. Utykamy w monstrualnym korku spowodowanym
przez rzeszę motorów. Skutery na głównej jezdni, na poboczu, na chodniku,
skutery wylewające się z bocznych uliczek, przeciskające się między
samochodami, pieszymi i wszystkim tym, co staje im na drodze. Między nami
również... Z duszą na ramieniu wysiadamy nieopodal miejsca naszego odjazdu –
głównej turystycznej ulicy Sajgonu, całej porośniętej turystycznymi agencjami.
Wsiadamy do autobusu z uśmiechami satysfakcji na twarzach: zdążyliśmy na czas,
by opuścić ten „specyficzny” kraj. Następny przystanek – Kambodża.
Świetna relacja. Cieszę się, że znowu mogę coś od Was przeczytać.
OdpowiedzUsuńKurde, żaba bez skóry i głowy...
OdpowiedzUsuń