poniedziałek, 12 marca 2012

10.11.2011 - w objęciach pustyni Mesr...

.:@:.
Opuszczamy Mashhad z tesknotą wyczekując kolejnego spotkania z naszymi przyjaciółmi. Za radą Mehdiego, przed wizytą w Yazd, postanawiamy odwiedzić położoną na północ od naszego kolejnego celu pustynię, by spędzić tam noc w objęciach miliona gwiazd...
Znów próbujemy stopa. Po jakimś czasie i może dwóch przesiadkach, wsiadamy do ciężarówki, której kierowca pokazuje nam na mapie cel swojej podróży. Spoglądamy z niedowierzaniem! To praktycznie ¾ drogi. Z uśmiechem rozgaszczamy się w kabinie. Po jakimś czasie niespodziewanie nasz kierowca zjeżdża z głównej drogi. Z niepewnością w oczach pytam go gdzie jedzie i czemu nie tam, gdzie wskazał na mapie? Szofer tłumaczy, że tamta droga jest dłuższa i że jazda nią zajmie za dużo czasu. Spoglądam jeszcze raz na mapę. Może i droga dłuższa, ale niewątpliwie lepsza, szersza i co za tym idzie pozwalająca na rozwinięcie odpowiedniej prędkości umożliwiającej szybsze dojechanie do celu. Po krótkiej, bezowocnej wymianie zdań, daję za wygraną, ufając w prowadzący nas los. Mijamy pustkowia skropione blaskiem zachodzącego słońca. Myślimy o dzisiejszym noclegu, wierząc, że coś napewno się znajdzie. Nagle słyszę wydobywający się z ust naszego kierowcy potok słów. Próbujemy rozszyfrować jego komunikat. Niestety nasz irański ogranicza nam całkowite zrozumienie przekazu. Dzwonimy więc do Mehdiego, by uspokoić niepokojące nas umysły. Okazuje się, że musimy zjechać na chwilę z drogi, gdyż nasz dobroczyńca musi dostarczyć pewną część niezbedną do naprawienia ciężarówki kolegi. Spoglądamy na siebie wymownie, ale bierzemy rzeczywistość jaka jest. W końcu zjezdżamy z drogi. Jest już ciemno. Wieś wita nas obrazem kilku cieni skupionych przy świetle ognia, popijających jakiś trunek. Osłuchany historiami o łatwodostępnym w tym kraju opium, wprawiam swą wyobraźnię w ruch... Zanim jednak pozwolę jej się rozpędzić dzwonimy jeszcze raz do znajomego, tym razem Sohraba. Rozmowa z nim nas uspokaja. Nagle kątem oka spostrzegam mężczyznę z dzieckiem na rękach...Dzieci – jesteśmy bezpieczniJ Po chwili koło nich zjawia się kobieta. Mozemy odetchnąć. „Rozmawiam” chwilę z mężczyzną, który zaprasza nas na filiżankę czaju. W oczekiwaniu na naprawę ciężarówki z przyjemnością podejmujemy propozycję. Po dość długiej chwili, zniecierpliwiony trwającymi długo pracami warsztatowymi, idę rozeznać się w sytuacji. Okazuję się, że z naprawy nici. Chłopaki musza załadować kabinę kolosalnych gabarytów, na pakę naszej ciężarówki, a to trochę potrwa...
Jako że już ciemno, a towarzystwo wyborne, postanawiamy zostać we wiosce na noc. Pytamy więc rodzine o pozwolenie, która bez chwili wachania szykuje nam nocleg w jednym ze swoich pokoików. Rano wstajemy wypoczęci i z uśmiechami na twarzach dołączamy się do śniadania: chleb, chalwa, bardzo intensywnie pachnący kozi ser (coś jak bryndza) i obowiązkowy czaj.
Eksplorujemy wioskę w blasku porannego słońca. Dowiadujemy się, że mieszkają w niej tylk dwie rodziny...i stado przeuroczych kózJ




Wychodzimy na drogę, która wita nas pustką. W pełnym zaufaniu cierpliwie czekamy, aż coś się wydarzy...
W końcu łapiemy jakąś ciężarówkę, która jedzie dokładnie w naszym kierunku! Po czterech godzinach jazdy nasze drogi się rozchodzą - chłopaki kontynuują prosto przed siebie całkiem przyzwojtą krajową, my odbijamy w mała, boczną szosę mającą dowieźdź nas jeszcze dziś na pustynie. Po chwili jkednak zaczynam w to szczerze wątpić. To co było pustką dzisiejszego poranka, gdzie zaczynaliśmy nasz przydrożny dzień, tutaj wydaje się totalną nicością, otchłanią kosmiczną, gdzie szansa na znalezienie jakiegokolwiek transportu wydaje sie być co najmniej znikoma. Siadamy na poboczu czekając, aż zdarzy sie cud. Wiemy że się zdarzy, wiec czekamy...
W końcu podjerzdża samochód, przy nim nie wiadomo z kąd zjawia się następny. Kierowcy pytają dokąd chcemy jechać. Odpowiadamy zgodnie z prawdą, że na pustynie. Jeden z nich (taksówkarz) podaje swoją cenę. Odmawiamy, żegnając się z nim uprzejmie. Drugi patrzy na nas pytająco. Tłumaczymy, że nie mamy za dużo pieniędzy i podajemu mu naszą cenę. Po chwili dochodzimy do kompromisu i kierowca godzi się nas podwieźć do małej wioski oddalonej 30km. na północ. Po drodze jeszcze tylko duże pudełko chałwy i możemy spokojnie dać się utulić do snu pustynnym piaskom.
Dojeżdżamy na miejsce. Chcemy płacić, ale nasz kierowca odmawia przyjęcia pieniędzy. Czyżby znowu taroff? Nie, on mówi całkiem serio... Rozstajemy się w serdecznej atmosferze.
W końcu jesteśmy! Wygładzone pustynne garby spoglądają na nas wyniośle, jakby troche w oderwaniu od płaskiej równiny na której wyrastają. 



Maszerujemy ochoczo w stronę szczytów, by z ich pomocą obejrzeć zachód słońca i wschód księżycaJ Pustynia to mistyczne przeżycie. Tu wszystko jest wyraźniejsze, bardziej osiągalne. Juz po raz drugi spotykając się z nia twarzą w twarz stwierdzam, że dzieki niej naprawdę czuję się małą częścią Wszystkiego... Jedności która w nas, z nami i wokół nas.
Rozkładamy namiot i układamy się do snu. Niebo niestety nie raczy nas milionami gwiazd, tak jak to miało miejsce w Maroko, ale i tak jest magicznie. Wstajemy rano o wschodzie słońca. Rozkoszujemy się otaczającą nas wspaniałą przestrzenią, przyglądając się ja Księżyc i Słonko mówią sobie nawzajem dzień dobry i dobranocJ
Kontemplując Spokój nagle widzę jak zbliża się do nas grupka smukłych postaci – wszyscy w garniturach. Gdy już nas mijają, od drugiej strony ciszę przerywa warkot silnika. Mały czterokołowiec wdrapuje sie na erg. Wygrzebuje się z niego trójka jegomościów, również w garniturach – ci chyba nie mieli ochoty na spacer. Zamieniamy kilka zdań. Umawiam się z nimi, że na poczekają na nas na dole, by wywieź nas z wioski na drogę. No to mamy transportJ
Zwijamy namiot i pozwalamy zanurzamy się w oceanie piasku pozwaljąc, by pieścił nas swoimi ziarnistymi falami...





Po tej niebiańskiej kąpieli powolnym tempem, chcąc jeszcze jak najwięcej skraść piasku pustyni, ruszamy w stronę położonego nieopodal gesthousu. Będąc zaledwie 3 min. drogi od jego bram słyszymy i co najgorsze widzimy, jak nasz transport odjeżdża – jednak nie poczekali. Jeden z mieszkańców wioski godzi się nas podwieźdź do następnej miejscowość. Wjeżdżając na jej terytorium widzimy naszych biznesmenów...Gnamy co sił w ich stronę, by tym razem nie dać im uciec. Okazuje się, że czekali oni chwilę na nas, ale że się nie zjawiliśmy postanowili ruszyć w drogę. W wiosce zatrzymali, by doświadczyć przejażdżki na wielbłądach, na którą nas zapraszająJ




Tu, na pustyni wielbłądy sa zbawieniem dla jej mieszkańców.
Wielbłąd to pożywienie, skóra, to zarobek...dla tych ludzi to życie, które traktują z szacunkiem, choć wciąż po zwierzęcemu.
Opuszcamy pustynię wraz z naszymi dobroczyńcami. Proponują byśmy pojechali z nimi do następnej miejscowości, gdzie czeka na nich ważne spotkanie z zarządem i pracownikami miejscowego szpitala. Panowie są biznesmenami miszkającymi w Esfahanie. We wspólnej podróży połączyła ich dobroć serca i szczodrość. Są takimi Jurkami Owsiakami, tylko na mniejszą skalę. Wspierają te rejony ziem Esfahańskich, w których trudno o rozwój i wsparcie finansowe ze strony rządu: lokalnych ludzi z małych wiosek, szpitale i szkoły w miasteczkach...
Dojeżdżamy do szpitala, gdzie po drobnym poczęstunku i prezentacji, rozpoczyna się clou spotkania. Jeden z naszych dobroczyńców obiecuje dostarczyć do szpitala komputery, nowe karetki, jak i przeznacza na jego rozwój pokaźną sumke pieniędzy. To wspaniale widzieć radość na twarzach tych, którzy są obdarowywani. Spoglądam na dobroczyńcę. Ma w sobie powagę, ale również jakąś łagodność, głęboko skrytą pod powierzchnią silnego i stanowczego spojrzenia. W tym nienagannie skrojonym, choć troche luźnym garniturze, przypomina mi trochę Ala Pacino w roli Ojca Chrzestnego.
Po zakończeniu imprezki harytatywnej, pora na posiłek. Wyjeżdżamy kilka kilometrów za miasto, gdzie nad brzegiem sztucznie nawadnianego wodospadu (wciąż tereny pustynne) zasiadamy do wspaniałej uczty.



Na rozstaju dróg dojeżdżamy już pod wieczór. Dostajemy propozycję wybrania się z naszymi filantropami do Esfahanu. Głównym argumentem jest to, że rząd odkręcił kurek i w mieście jest już rzekaJ Pomimo szczerych chęci zobaczenia tego miasta w jego całej okazałości, odmawiamy wiedząc, że czekają na nas inne atrakcje. Przed pożegnaniem biznesmeni obdarowywują i nas drobną sumką, byśmy spokojnie mogli dojechać autobusem do Yazd. Rozstajemy się obciążeni przez nich dodatkowo daktylami i owocami.
Dwadzieścia minut później siedzimy wygodnie w autobusie zmierzającym do jednego z najwspanialszych miast położonych na pustyniach Iranu...
















Brak komentarzy:

Prześlij komentarz