Rano stajemy przed obliczem pakistanskiej ambasady. Wolimy wszystko zalatwiac osobiscie. Z trudem udaje sie nam wejsc do srodka. Ruszamy na spotkanie z konsulem. Ten oswiadcza nam ze wiz nie dostaniemy. "Jak to? Przeczeciez tyle czekalismy i to wszystko na nic?" Tlumaczy ze generalnie nie jest to mozliwe na ten moment, ale sprobuje jeszcze porozmawiac z kims ranga wyzej, kto moze taka decyzje podjac. Siadamy wiec w poczekalni i czekamy...czekamy...czekamy... Z najwyzsza z mozliwych nadzieja...czekamy. Zastanawiam sie, czy nasza podroz do Pakistanu lezy w woli Boga. "Skoro zaszlismy juz tak daleko, to pewnie tak" - mysle. Po 3 godzinach pomieszczenie zaczyna pustoszec. Oczekujacy na swoje wizy ludzie, zaczynaja byc wypedzani z budynku ambasady. Zostaje tylko dwoch jegomosciow, wygladajacych na biznesmenow i my...
Po chwili schodzi na dol jeden z pracownikow oznajmiajac: "No wiza, sorry"
Pummm!!! czyje jak wszystko sie we mnie zapada. Z wyzyn upadam na Ziemie, roztrzaskujac sie o bruk wlasnych oczekiwan. Lapie oddech. "Jak to "no wiza"!?; A czy mozemy rozmawiac z Ambasadorem?" - probujemy jeszcze raz swoich sil. "Przykro mi. Nie ma wizy!'.
Przyjmujemy wiadomosc i ze spuszczonymi glowami opuszczamy lokal. W miedzy czasie ustalamy ze musimy przedluzyc wize iranska, by na spokojnie zakonczyc podroz po tym niezwyklym kraju.
Wracamy do domu. Intuicja podpowiada nam, ze przebywamy u Hosseina za dlugo, ze jest to meczace dla jego rodzicow, a napewno dla kobiet tego domu, ktore nieustannie zakrywaja swa glowe husta, nie mogac czuc sie swobodnie we wlasnym mieszkaniu. Mina mamy Hosejna potwierdza nasze przypuszczenia. Widac, ze jest juz zmeczona... Udaje sie wiec na rozmowe z glowa rodziny. Przepraszam za naduzycie goscinnosci i pytam czy nie jest to za duzy klopot. Ojciec przekonuje mnie, ze nie, ze jestesmy mile widziani i ze cieszy sie z dwojki kolejnych dzieci. Usmiecham sie wiec i dziekuje jeszcze raz za wszystko mowiac, ze niebawem wyjedziemy. Nastepnego dnia rano atmosfera dalej ciazy w powietrzu, ktore nie pozwala mi swobodnie oddychac. Ide wiec pogadac z Hosseinem. Ten potwierdza moje obawy i prosi, zebysmy znalezli sobie inne miejsce. Dziekujemy za szczera odpowiedz... No tak, "tarof"! zupelnie o tym zapomnialem.
Tarof - jedna ze zlotych zasad etykiety w kulturze Iranu, czyli "co mowimy, a co naprawde myslimy". Kultura uprzejmosci w Iranie siega zenitu. Nawet taksowkarze zapytani o kwote do zaplaty odpowiadali nam, ze nie trzeba, widzac jednak nasze odchodzace postacie zaczynali gestykulowac z krzykiem na ustach, domagajac sie swojej doli. Doswiadczylismy na tym polu sporej ilosci dosc zabawnych nieoprozumien wynikajacych z roznic kulturowych, bo kiedy my spodziewamy sie szczerej i asertywnej odpowiedzi na pytanie, oni chca byc mili i uprzejmi... Ten sam taroof sprawil, iz nieodpowiedniu odczytalismy sutuacje w domu Hosseina i slowa jego ojca. ta sytuacja byla dla nas lekcja, ktora przyjelismy i wykorzystalismy w dalszej podrozy po Iranie.
Z domu Hosseina przenieslismy sie prosto do nowego gospodarza (czlonka Couchsurfingu) - Abbasa...
.:Rodzinna wycieczka:. |
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz