Następnego dnia wstaję wcześniej, by zarezerwować bilety na pociąg do Mashhad. Postanawiamy odwiedzić poznanego w Esfahanie przyjaciela. Doprowadzając żmudne formalności do końca (to nie tutaj, prosze pietro wyżej; to nie w tym okienku, prosze podejść tam; tutaj nie, musi pan zejść piętro niżej...) wracam do domu z biletami w ręce. Pociąg odjeżdża dziś o 20.00. Mamy jeszcze dużo czasu, a Teheran to także wspaniałe góry, które niczym korona dekorują jego północną część. Kusząc swym pięknnem z oddali, przekonują nas do małej wycieczki. Wsiadamy w taksówkę, by dojechać spory kawałek do ich podnóża. Tam kosztujemy wspaniałego, górskiego powietrza i przestrzeni, o której od dawna marzyliśmy.
.:góralska muzyka:. |
Spoglądamy nerwowowo na zegarek. Czas goni, a chciałoby sie jeszcze. Niestety musimy wracać. Schodzimy z gór i wsiadamy do miejscowego autobusu, który dowozi nas na przedmieścia Teheranu. Tu przesiadamy się na kolejny. Wiem, że do odjazdu pociągu mamy jeszcze dwie godziny. W tym czasie musimy przejechać całe miasto, z północy na południe (i to nie najdalszeJ). Rysuję w głowie mapę Teheranu, tego wielkiego monstrum, które niczym czarna dziura wciaga jego mieszkańców w odchłań bezruchu. Jest 17.00 – godziny SZCZYTU!.W tym czasie musimy jeszcze zgarnąć nasze plecaki z mieszkania. Serce zaczyna bić szybciej. Spoglądam pytająco na Sohraba. Myślę o tym, by przesiąść się na metro. On jednak uspokaja mnie, zapewniając, że to dużo czasu i na pewno zdążymy. Widząc sytuację za oknem zaczynam w to wątpić. Mija pół godziny. Przebyliśmy dopiero połowę drogi do mieszkania... Niepokój zaczyna narastać. Zaczynam myśleć, że gdzieś znowu popełniłem błąd; że za cenę odrobiny przyjemności, spóźnimy się na pociąg. Pocieszam się, że wszyscy jesteśmy hedonistami.
W końcu dojeżdżamy. Spoglądam na zegarek – 18.45 – została godzina. W pośpiechu podążamy w kierunku mieszkania, by zabrać nasze tobołki. Po drodze jeszcze tylko krótki (jak się później okazało brzemienny w skutkach) przystanek, by zakupić jakieś jedzenie na drogę i trochę soku marchwiowego. Zgarniamy plecaki i pędzimy na kolejny autobus, który ma nas dowieźć do ostatniego już tego dnia środka transportu. Ani pyta, czy nie lepiej pojechać taksówką. Patrząc na rzeczywistość irańskich ulic skąpanych w świetle wieczornych lamp, szczerze powątpiewam, by miałoby to coś zmienić w naszej sytuacji. Wsiadamy do autobusu i...wraz z nim zamieramy w bezruchu. Czekamy, aż przesunie się choćby metr, choćby dwa, cokolwiek, byleby do przodu! Niestety, gdyby i chciał, wehikuł nie może spełnić moich próśb. Widze przed nami kolejkę takich samych pojazdów jak nasz, wielkich ślimaków podążających w tym samym kierunku, tym samym, ślimaczym tempem. „Wiara i nadzieja!” – powtarzam w myślach, pamiętając co Mojżesz zrobił z Morzem Czerwonym. Wysiadamy z naszego autobusu i pędzimy co sił do przodu, by wsiąść do innego ślimaka, który będzie bliżej naszego celu. Pomysł okazał się trafiony. Po chwili ruszamy. Nowy autobus nabiera rozpędu, który systematycznie jest spowalniany na każdym napotkanym skrzyżowaniu. W Iranie światła drogowe nawet jeżeli świecą, to i tak nie ma to najmniejszego znaczenia. Na ulicy trzeba być drapieżnikiem – kto pierwszy ten lepszy.
Nagle się zatrzymujemu. Patrze niepewnie przez przednią szybę by zorientować się gdzie jesteśmy. Serce bije coraz szybciej, krew pulsuje, myśli nie dają spokoju. Zdąrzymy, czy nie? Patrzę na zegarek...wiem, że to już koniec. Dobijamy do portu. Na wszystkich zegarach świata 20.00. Biegniemy co sił z nadzieją, że iranskie zegarki nie są aż tak punktualne. Niestety. Pomimo całego chaosu nas otaczającego i sporej elastyczności tego wspaniałego narodu, pociągi akurat przyjeżdżają o czasie!
Skumolowany we mnie ferment wybucha; daję upust emocjom. Z pamieci, niczym demony wyłaniają się wspomnienia jednej z moich przesiadek na trasie Wrocław – Częstochowa. Zatrzymując się w Opolu, mieliśmy z siostrą tylk chwilę, by przesiąść się na drugi pociąg. Złakniony przekąski na droge, namówiłem ją byśmy staneli jeszcze po drodzę w jednym z dworcowych sklepików i kupili małe „conieco” na drogę. Pamiętam doskonale uczucie, kiedy doświadczyłem skutku własnej ignorancji, która przygniótła mnie swoim ciężarem, pozbawiając na chwilę oddechu. Wtedy po raz pierwszy uświadomiłem sobie, że pociągi mogą „uciec” pasażerowi.
Udajemy się do okienka by zwrócić bilety i zapytać o nowe miejsca w najbliższym pociągu. Zarówno jedno i drugie okazuje się być niemożliwe. Niestety, ze względu na święto religijne i podniosłość miejsca do którego zmierzamy (Mashad to taka Częstochowa dla irańskich wiernych), biletów na dzisiaj brak...na jutro być może też. Menadżer nie może nam także zwrócic pieniędzy za nieodbytą podróż. Dzięki naszym naleganiom i naciskom prosi jednak, abyśmy poczekali do dwunastej, może coś się zwolni.
Nagle ni z tąd ni z owąd, jak to mają w zwyczaju, pojawia się Anioł. Pyta co się stało i czy może nam jakoś pomóc. Tłumaczymy mu całą sytuację. Wyjaśniamy, że potrzebujemy dostac się najlepiej jeszcze dziś do Mashad, ale przez mały incydent straciliśmy przeznaczoną na tą podróż pulę pieniędzy. Nie mija godzina kiedy nasz Anioł wręcza nam bilety na pociąg do „świetego miasta” i to tego samego wieczoru! Jesteśmy w szoku. Próbujemy oponować, jednocześnie dziękując mu z całego serca. Opowiada z uśmiechem, że być może też bedzie kiedyś potrzebował pomocy i wtedy ktoś inny mu pomoże. Tak to we Wszechświecie naszym kochanym działa. Akcji towarzyszy reakcja, zapisując na kartach czaso – przestrzeni jakby kod genetyczny naszych uczynków...
Wsiadamy do pociągu. Niestety nie jest to (jak wcześniejszy) pociąg sypialny. Wszedzie więc pełno ludzi. Wierni kszątają się po przedziałach szukając miejsca na spoczynek. Do Mashad jedzie się całą noc – trzeba gdzieś sie przespać. W jedną i drugą, może tu, a może tam - zmęczone postacie przemierzają korytarze z nadzieją na odpoczynek. Po niespełna dwuch godzinach każdy znajduje dla siebie miejsce. Tłum ciężkich ciał zajmuje przestrzeń między siedzeniami, przedziałami, w przejściach do toalety...poprzykrywane czadorami, zanoszą modły do Allaha o spokojny sen. Ja rozkładam karimatę na końcu jednego z przedziałów, pozwalając odpocząć zmęczonemu duchowi Any, która próbuje zasnąc na jednym z podwójnych siedzeń.
.:połamany:. |
Powoli zanurzam się w krainę snu, kiedy słysze nad głową głos jakiegoś mężczyzny. Niechetnie podnosze głowę, by sprawdzić, któż to zakłuca mój spokój. Przede mną wyrasta wyprostowana sylwetka kierownika pociągu, który spogląda na mnie pytającym wzrokiem. Pokazuję mu bilety i tłumaczę, że nasze sypialnie odjechały do Mashad niecałe cztery godziny temuJ Młody kierownik, nienagannie ubrany w służbowy mundur, przeprasza mnie, że muszę spać na podłodze. Nie bardzo rozumie, że sam wybrałem to miejsce, które zapewnia mi wygodę i komfort rozprostowanych kości. Żegnam go serdecznie, odwracam się na bok i próbuje po raz kolejny otulić się płaszczem nocnych marzeń. Niestety, po chwili znów słyszę ten sam głos nad swoją głową. Tym razem kierownik prosi, abym poszedł za nim. Przepraszając przez cały czas, prowadzi mnie do służbowego przedziału, który możemy zająć dzisiejszej podróży. Nasz nowy pokój nie jest opustoszały. Wypełniają go butelki z pitną wodą, które najwyraźniej ustępującą nam swoich miejsc dzisiejszej nocy. Wracam po Anę, by obwieścić jej wesołą nowinę. Przyjmuje ją z niedowierzaniem. Zajmujemy nasz nowy apartament (coś jak przedział w pośpiesznym PKP) i układamy się wygodnie do snu. Nie moge zasnąć. Przed oczami stają mi sylwetki porozrzucanych po pociągu, śpiących ludzkich ciał: dorośli, dzieci, starsze osoby, wysuszone przez irańskie słońce, wielodzietne rodziny - oni wszyscy zajmują podłogę, a my tu, sami w tak dużym przedziale...
Pytania bez odpowiedzi sprawiają, że ostatecznie postanawiamy zostawić rzeczywistość nietkniętą, samej sobie. No bo kogo miałbym zaprosić do przedziału? W jaki sposób wybrać spośród tysiąca? Nie do końca pogodzony z zapisanym w mym wnetrzu obrazem odwracam się na bok i ostatecznie pogodzony w pokoju zasypiam...
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz