wtorek, 17 kwietnia 2012

05,06.12.2011 Lama Dance w klasztorze Sherabling


W Nurbulince dowiedzieliśmy się, że na naszej drodze, która usiana jest buddyjskimi klasztorami, w jednym z nich odbbywął sie bedzie Lam Dance – ważne dla buddystów wydarzenie, celebracja i oddanie chołdu swojemu mistrzowi, Guru Rinpoche. Postanawiamy więc skorzystać z niepowtarzalnej okazji doświadczenia tego (jak sądzimy) niezwykłego performancuJ
Lama Dance został stworzony w VIIIw przez Guru Rinpocze w celu promowania i rozwoju buddyzmu w Tybecie. Taniec ten tradycyjnie prezentowany jest 28&29 dnia ostatniego miesiąca w roku. Rytuał ma również na celu oczyszczenie wszystkich negatywnych sił i przeszkód nagromadzonych w czasie minionego roku, przygotowując tym samym dobre podłoże na nowy rok.
Kolejnym rozklekotanym autobusem dojeżdżamy do miejscowości Bir, z której droga prowadzi w górę do klasztoru Sherabling umiejscowionego na szczycie wzgórza. Widząc świątynię Shiwy spoglądającą na nas z oddali, postanawiamy odwiedzić jej Pana.   Stara światynia hinduistyczna poswięcona jest Bogu Sziwie, Lakshmi (hinduistycznej bogini dostatku, dobrobytu, światła i mądrości) oraz  Krysznie i jego żonie.

.:Świątynia hinduistyczna:.


.:święta krowa:.

.:ołtarz Sziwy:.
Do Sherabling dojeżdżamy stopem z trzema młodymi Tybetańczykami. Klasztor położony jest w genialnej okolicy lasów sosnowych porastających niewysokie wzgórza, które mienią się kolorami porozwieszanych tam gęsto flag modlitewnych (Tybetańczycy wierzą, że zamieszczone na nich modlitwy wraz z wiatrem uniosą się do bogów). 
.:jeden z budynków klasztornych:.

.:stupy:.
To chyba największy z odwiedzanych przez nas klasztorów, którego mury goszczą najmłodszych jak dotąd widzianych przez nas nowicjuszy (od ok.3 lat).
Dla rodzin tybetańskich (rzadziej indyjskich ze względu na inne wierzenia religijne) oddanie dziecka do klasztoru jest dużą szansą i ukojeniem dla i tak już ciężkiego życia. Nierzadko trafiają do niego także osieroceni, mali uchodźcy...
Sherabling to jak wielki internat, którego budynki mieszcza w sobie setki młodych mnichów. Obserwując z boku ich życie, mamy wrażenie, że są oni tu pozostawieni sami sobie. W myśl zasady starszy uczy młodszego, nad małymi chłopcami nikt za bardzo nie czuwa. Trudno mówić tu o słuszności tej metody...po prostu, tak to funkcjonuje.
Mimo całej naszej sympatii dla mnichów nie żyjemy w ślepym uwielbieniu dla nich. Mamy wrażenie, że w tak wielkiej społeczności dzieciaki są pozostawione same sobie, bez bliższego kontaktu z dorosłymi. Czasami mieliśmy wrażenie, że życie młodziutkich nowicjuszy nie bardzo odbiega od życia w przeludnionym domu dziecka. Jedyną znaczącą różnicą jest otoczenie. W oczach i spojrzeniach najmłodszych mnichów i mniszek dostrzegałam jakieś przebłyski tęsknoty za rodziną, matką... Nieco lepiej wyglądały relacje społeczne w grupie mniszek, które prawdopodobnie wiedzione kobiecą intuicją i instynktem dają sobie więcej ciepła i opieki. Żeby jednak nie zaciemnić obrazu relacji w grupach chłopców muszę dodać, że i u nich widzieliśmy zachowania opiekuńcze, ale zazwyczaj tylko w stosunku do najmłodszych.
.:nowicjusze:.
Wkraczamy więc w mury klasztoru, na którego dziedzińcu trwają już tańce. Wielka sala wita nas tłumem ludzi zgromadzonych na podłodze, bacznie obserwujących odbywający się właśnie występ. Młodzi mnisi udekorowani w kolorowe szaty performują z ogromną starannością i wysiłkiem przygotowany na tę okazję występ. Ich ruchy są powolne, jakby poklatkowane, co potęguje uczucie otaczającego nas spokoju. Przyłączamy się do badawczych spojrzeń publiki. Dzięki brakowi masek możemy obserwować twarze mnichów, widzieć ich skupienie i zaangażowanie. Ten taniec jest bowiem formą modlitwy i hołdu składanego nieżyjącemu już nauczycielowi – guru Rinpocze. Dowiadujemy się, że prawdziwa uroczystość odbędzie się dopiero następnego dnia: kolorowe stroje, maski, występy wielu grup z różnych części buddyjskiego świata...no i oczywiście finał! Dzisiaj to tylko przedsmak.






Całe wydarzenie ma nie tylko wielkie znaczenie religijne, ale również społeczne, jest bowiem okazją i miejscem niecodziennych spotkań rodziny, przyjaciół i znajomych, jak również wydaje się być okazją do spotkań mnichów z członkami ich własnych rodzin.
Wokół dziedzińca rozsiadają się grupki widzów, z których większość wygląda na przyjezdnych. Wielu z nich to buddyjscy pielgrzymi przybywający z różnych stron Indii (szczególnie z Ladakh - górskiej krainy położonej w najdalej na północ wysuniętej części Indii, która niegdyś stanowiła część historycznego Tybetu Zachodniego), a także z Tybetu. Niektórzy z nich będą w drodze nawet do nowego roku, kiedy to w Bodhgaji odbędzie się największa doroczna ceremonia Kalaczakry, w czasie której mnisi wraz z samym Dalaj Lamą na czele, usypują piękną mandalę z kolorowego piasku po to, aby następnie zdmuchnąć ją na znak przemijalności.
.:imigranci z z Tybetu:.

.:się otwiera i zamyka, otwiera...:.
Sherabling ma dwa budynki dla gości. Jeden – luksusowy hotel, drugi - tańszy guest house. Nie do końca wpasowując się w proponowane nam ceny (jak na Indie), pytamy jednego z Lamów o możliwość rozbicia namiotu. Dostając jego pozwolenie wraz ze wskazanym najlepszym miejscem w tym celu, rozbijamy nasz „dom” na skraju zielonego wzgórza w cieniu luksusowego hotelu. Uwielbiamy otwartość i gotowość do pomocy jakiej doświadczamy od buddyjskich mnichów.
Na terenie świątynnym spotykamy dwie kobiety, dla których buddyzm stał się prawdziwym światłem życia. Jedna z nich to młoda Chilijka, która właśnie stara się, by zostać oficjalnie przyjętą do grona mniszek, a druga to ok.60-letnia kobieta z Hong Kongu, która właśnie niedawno do niego dołączyła. Obie są niesamowicie szczęśliwe z wyboru nowej ścieżki, szczególnie pani z Hong Kongu, która nieustannie powtarzała, że jest teraz jak małe niemowlę, bo właśnie narodziła się po raz drugi. Faktycznie, wraz ze zgoleniem włosów pożegnała całe swoje dotychczasowe życie, w którym pracowała jako lekarz medycyny chińskiej i otwierając się na „nowe”, które ma nadejść...
Podobnie jak w Złotej Świątyni w Amritsar, tak i tutaj mnisi przygotowują 3 posiłki dziennie dla przybyłych gości. Stojąc w kolejce po obiad zaskakuje nas obecność hinduskich żebraków. Wygląd ich przywodzi na myśl całą nędzę tego kraju, ale również pewną cechę, która zdaje się być wspólna dla wielu obywateli indyjskich – mianowicie lenistwo! Bo niby cóż robią żebracy w klasztorze oddalonym od większych miejscowości, otoczonym przez las i maleńkie wioseczki? Czy ci ludzie, przybywający najprawdopodobniej z okolicznych wiosek żyjących z hodowli i rolnictwa, faktycznie nie mają co jeść. Kim są ów żebracy i skąd wiedzieli, że właśnie dzisiaj klasztor zaludni się przyjezdnymi gośćmi? Czy nie są po prosty zwykłymi naciągaczami, którzy wyczuwając okazję postanowili sobie nieco dorobić? I w końcu jak paradoksalny jest widok żebraka proszącego o pieniądze na jedzenie, który stoi przed namiotem, gdzie rozdawane są darmowe posiłki  dla każdego, kto o to poprosi...
Patrząc na nich widzimy w ich spojrzeniu całkowity brak godności. Z jednej strony rozumiem, że w tym kraju toczy się brutalna walka o przetrwanie, a z drugiej... Często obserwując pracę ludzi w Indiach widzimy sytuacje gdzie średnio na czterech zatrudnionych pracuje jeden, a trzech pozostałych się przygląda, lub kiedy na czynność, którą w Europie wykonuje jedna osoba, tutaj potrzebne są trzy i to bynajmniej nie dlatego, że wszytskie pracują równocześnie. Raczej po to, aby się zmieniać i oczywiście mieć towarzystwo. Przy tym wszystko wykonuje się bardzo, bardzo wolno, w totalnym chaosie i roztargnieniu. Niejednokrotnie nie mogliśmy oprzeć się wrażeniu, że najciężej w tym kraju pracują kobiety... Nie nam to jednak oceniać...
.:pracująca kobieta w McLoad Ganj:. 
Otuleni przez rześką, górską noc, po kojącym śnie, wstajemy gotowi na nowe doświadczenia.
Wchodzimy na dziedziniec. Dziś wszystko wygląda już zupelnie innaczej. Tłum z okolicznych wiosek, przybysze z odległych północnych ziem Indii, zainteresowani buddyzmem przybysze z „zachodniego” świata – wszyscy połączni mistycznym wydarzeniem, które ma się odbyć dzisiejszego dnia. To dziś zgromadzeni buddysci oddadzą chołd swojemu Mistrzowi...
To, co performowane było wczoraj, dziś przybrało inną formę... nabrało wyrazistości, kontrastu, niewątplliwie większego kolorytu, ale i patosu. Dźwięk tybetańskich trąb, równomiarowy puls bebna, rozchodzący się echem metaliczny odgłos talerzy... wszystko wokół nabiera siły dzieki akompaniamentowi buddyjskiej muzyki.
Siadamy w cichym kątku i pozwalamy poprowadzić się w opowieść o bogach i demonach snutą w powolnym tańcu lamów, ciągnacym się jeszcze długo po zmroku.












Na zakończenie ceremonii młodzi mnisi przygotowali program – niespodziankę. W świetle laserów i stroboskopu zaprezentowali mieszankę tańców tybetańskich i indyjskich. To połączenie tradycji z nowoczesnością dało niezwykle komiczny efekt. Wprost nie mogliśmy powstrzymać się od okrzyków, zupełnie tak, jak młoda część mnichów od głośnych gwizdów i wiwatów! Disco w klasztorze! Tego byśmy się nie spodziewali...








Brak komentarzy:

Prześlij komentarz