czwartek, 19 kwietnia 2012

12-17.12.2011 Delhi come back



Kupujemy bilety na autobus do Delhi. W Indiach są trzy typy autobusów: rządowe – z twardymi siedzeniami, delux i v.i.p. Postanawiamy spróbować typu Delux, idąc na kompromis pomiędzy ceną, a czekającą nas długą, całonocną drogą do przejechania.
Zjeżdżamy z naszej mieściny do miasta. Tam czekamy na autobus, niepewnie spoglądając na zegarek. Widzimy duże, wygodne volvo, jeden za drugim podjeżdzające na przystanek. Sprawdzamy numer – niestety żaden nie pasuje. Zaczynamy się nieco niepokoić opóźnieniem. Nagle podjeżdża jakiś rzęch, trochę przypominający stare autokary polskiej klasy. Sprawdzamy numery, stwierdzając z niedowierzaniem, że to właśnie nasz pojazd. „No to wdepnęliśmy... Nie oczekuj!” – kołacze mi sie w głowie wciąż na nowo powracająca lekcja. Wsiadamy do autobusu (cała noc przed nami), kiedy to okazuje się, że miejsca które zarezerwowaliśmy, nie istnieją! Idę do kierowcy, żeby to wyjaśnić. Jeden z Sikhtów wpada w szał. Wyzywa wszystkich od złodzieji i oszustów. Przestrzega nas przed hindusami (będąc jednym z nich). Mówi, że w tym kraju nie szanuje się drugiego człowieka, nie zważa sie na nic, byle tylko zarobić. Każdy oszukuje na każdym kroku...
Końcem końców siadamy na samym końcu. Autobus rusza. „Bach!” Podskakuję wraz z innymi pasażerami, roztrzaskując swoje pośladki o siedzenie. „Bach!Bach!Bach!” Jeszcze raz i jeszcze...
Kierowca wydaje się nie zwracać uwagi na pasażerów, jakby przewoził worki z ziemniakami, a nie ludzi. Pędzi bez opamiętania po krętych, wąskich drogach, całych pokrytych dziurami! „BACH!” – podskakuję pod sam sufit, udeżając Anę swoim łokciem. Pękam niczym balon! Przedzieram się przez stertę walających się na podłodze śmieci. Dochodzę do kokpitu kierowcy mówiąc, że ta jazda zagraża bezpieczeństu pasażerów i jeżeli nie zwolni to będzie miał kłopoty. Jazda się uspokaja...na chwilę. Po niespełna 30 min. kirowca kontynuuje swą szarżę. Nad ranem dojeżdżamy do Delhi. Postanawiamy odzyskać część pieniędzy za bilety, głównie dlatego, że miejsca za które extra dopłaciliśmy, nie istniały.
Chłopak z agencji, który sprzedał nam bilety, wypiera się całej sprawy; kierowca nie bardzo chce wziąść odpowiedzialność na siebie; przewoźnik – jakikolwiek istnieje? Wszyscy opuszczają pojazd. Zostajemy tylko my i trójka pracowników. Kierowca prosi byśmy zjechali na parking, bo tu stać nie może, tak na ulicy...Godzimy się i po chwili jesteśmy na parkingu dla autobusów. Towarzystwo zastanych tam hindusów oblepia nas jak muchy. Wszyscy pytają, dociekają, drążą, przytakują, kiwają głowami...i bliżej i ciaśniej i więcej...
Kierowca odchodzi na bok, by zadzwonić do firmy. Po chwili spostrzegamy, że zniknął! Nie ma go – uciekłJ Śmiejemy się w niebogłosy i postanawiamy odpuścić sprawę, jako że i tak nic z tego nie wyniknie. To zupełnie inny świat, inne prawo dżungli...
Jedziemy rikszą do znajdującej się niopodal dzielnicy tybetańskiej. Ponownie wchodzimy w świat, którego spokój i uśmiech sobie umiłowaliśmy. Oczywiście tu, w mieście, wygląda to zdecydowanie innaczej, ale wciąż są to buddyści z tą samą, wspaniałą uśmiechającą się akceptacją. Od razu nam lepiej. Próbujemy znaleźć tu jakiś nocleg. Niestety – wszystko pozajmowane. Zbliża się wielkie buddyjskie wydarzenie - Kalaczakra i setki tybetańczyków, ladakhijczyków oraz buddyjskich mnichów przybyło tu, by spotkać Jego Świątobliwość i odbyć pielgrzymkę swojego życia.
Spacerując uliczkami Majnu Ka Tila moje oczy trafiają na tybetańską klinikę. Biorę numerek i idę po Anę, by mogła skonsultować się z tutejszym lekarzem. Pan doktor bada pulsJ i już po chwili wszystko wie. Mówi to samo co holenderska kobieta, mianowicie, że problemy z układem trawiennym i że zła dieta. On również, tak jak i Znahor, przepisuje proszki (tyle że w kulkach) smakiem przypominające kadzidełka. Kupujemy zapas na miesiąc i idziemy dokończyc śniadanie. W restauracji spotykamy wspaniałą parę z Australi, która również przyjechała dziś rano z Himachal i tak jak i my, miała podobne doświadczenia z autobusem Delux. Mężczyzna konkluduje, że pewnie po to się spotkaliśmy, aby umilić wspólną porę śniadaniową i zapomnieć o całej sprawnie, wypuszczając wszystko wraz z porannym wydechem...
Oddajemy się więc rozkoszy tybetańskiego chlebka z masłem orzechowym i indyjskim czajem.
.:w tybetańskiej aptece:. 
Znajdujemy pokój w jednym z hoteli w głównej, turystycznej części Delhi – Pahar Ganj. Dzielnica ta słynie z zaplecza tyrystycznego, które oferuje swoim gościom, poczynając od tanich hoteli, a kończąc na licznych, barwnych sklepach z pamiątkami i fatałaszkami. Odkrywamy tu nowy świat, gdzie wszystko jest na sprzedaż. Kręte uliczki dźwigające ciężar ludzkiego życia w cieniu pokolonialnej architektury, robią na mnie niesamowite wrażenie. I trudno powiedzieć, jekiego odcienia jest to zachwyt, bowiem świat ten jest trudny do opisania, a jeszcze trudniejszy do przeżycia.



Historia pewnej dys-Harmonii
Wracamy na Chandi Chowk. Nasze nogi kierowane są na stare, niechciane śmiecie potrzebą załatwienia pewnych formalności związanych z aparatem. Wysiadamy na stacji metra. Te same splamione moczem ściany, ten sam brud poractający bramę wyjściową i ulicę, te same, drapieżne spojrzenia, pogrążone w niemocy ciała, upadłe dusze... Przemierzamy ulicę. Wracają wspomnienia, pojawiają się obrazy, których nie sposób się wyprzeć. To tu wszystko się zaczęło i miejmy nadzieję, że tutaj się zakończy. Wchodzimy do sklepu ze sprzętem fotograficznym, gdzie wita nas znajoma twarz Sikhta przyozdobiona żółtym turbanem skrupulatnie owijającym jego głowę. Wyjaśniamy mu całą sprawę: że my tu z reklamacją, że dzwoniliśmy, że aparat nie tak dawno kupiony i nie za małe pieniądze, a tu już szwankuje... Hindus patrzy na nas i od niechcenia wyjaśnia, że on tu tylko sprzedaje. Wszystkie szczegóły dotyczące reklamacji, możemy znaleźć na karcie gwarancyjnej. Cuż, po minie sprzedawcy widzimy, że nie wiele tu wskóramy. Udajemy się więc w drogę powrotną do metra, krocząc ostrożnie ulicą cienia...
Nagle zatrzymuje nas dwuch młodych chłopców – dzieciaków. Trzymają w ręce jakieś plastikowe opakowanie i nalegają byśmy kupili. Przypatruję się bliżej ich produktowi. KINGSTON 32 GB! USB, coś czego nad wyraz potrzebujemy. Od dawna męczymy się ze zrzucaniem filmików nakręconych po drodze, by zwolnić trochę miejsca na naszej przenośnej pamięci. Zdjęć przybywa, przestrzeń dysku się kurczy. A tu, przychodzi ratunek. Patrze jednak na dzieciaki i wiem, że towar jest kradziony, że nie jest czysty, okupiony niespełnionym dzieciństwem, zbrukany przedwczesną dorosłąścią i klątwą pieniądza...
Patrzę na Anę i wiem, że tego nie chcę. ”Ale przecież potrzebujesz” – szepcze mały diabełek siedzący na mym ramieniu. „Czy myślałeś ile problemów by to rozwiązało...?”.
Pytam sprzedawczyków ile za taki dysk. Pada odpowiedź 400 rupi (niecałe 40zł.). Wiem, że to ja stawiam warunki. Mówię im 150...oni że 250, ja nieugięcie swoje 150. Końcem końców zostajemy przy 180 rupiach. Patrzę jeszcze raz na Anę. Miesiąc temu w tym samym miejscu, ta ulica zabrała nam coś drogocennego, ukradła nam naszą własność, może teraz właśnie los nam coś oferuje, by oczyścić karmę? Może tak właśnie powinno być, by zachować harmonię.

.:same same but different:.
Na Pahar Ganj spędzamy trzy dni, po czym przenosimy się do jednego z Couch Surferów, oferującego nam swoją małą przestrzeń mieszkaniową dopóki nie załatwimy wszystkich spraw z aparatem (o czym w osobnym wątku). Przenosimy się do kolejnej dzielnicy, odkrywającej inną niż do tej pory twarz miasta. Ulica, na której mieszka nasz przyjaciel, wydaje się być zakątkiem artystycznym. Nie jest to jednak żaden z obrazów, do których może się odnieść umysł. Ulica, jak każda inna w tym miejscu: brudna, zakurzona, przeludniona, upstrzona kramikami z ulicznym jedzeniem i indyjskim czajem serwowanym na każdym kroku... A jednak wszystko to przeplatane jest galeriami artystycznymi, dekorującymi pobocze ulicy swymi wystawami. Bardzo specyficzne połączenie – indyjska masala światów.



Po dwóch dniach spędzonych w tej części miasta, opuszczamy Delhi. Następny przystanek – Goa!







Brak komentarzy:

Prześlij komentarz