sobota, 7 kwietnia 2012

23.11.2011 Mc Load Ganj

.:tybetańskie flagi modlitewne:.
Rano opuszczamy Amritsar i ruszamy w kierunku półncy – stanu Himachal Pradesh, gdzie Himalaje biora swój początek. To również przestrzeń zamieszkana przez tubetańskich uchodźców, jak i prężne centrum buddyzmu tybetańskiego. Na początek wybieramy Dharamsale – Mc Load Ganj, miejsce pobytu jego świątobliwości XIV Dalaj Lamy. Po dziewięciu godzinach w rozklekotanych, rzężących i rozpędzonych do granic możliwosći autobusach docieramy w końcu do celu. Nasze ciała słaniają się z wyczerpania, a głowy pękają w szwach. Około 70% drogi przebyliśmy na wciśniętym klaksonie, który w Indiach ma wszechstronne zastosowanie. Inną ciekawostką z autobusowych realiów jest brak wyznaczonych przystanków - są miejsca, w których zyczajowo ustawiają się ludzie. Jednak biorąc pod uwagę totalne przeludnienie kraju i fakt, że w momencie kiedy jedna wioska się kończy, druga już się zaczyna, autobus zatrzymuje się z piskiem opon praktycznie co 3min. rzucając pasażerami stłoczonymi w swoim wnętrzu do granic możliwości... Masakra! Indie zmuszają do wyzbycia się oczekiwań, bo nic tu nie jest takie jakby się wydawało, że być powinno...

.:mnisi tybetańscy:.
A więc Himalaje, McLoad Ganj...ulice upstrzone purpurowymi szatami mnichów oraz uśmiechniętymi twarzami o tybetańskich rysach.
Czujemy, że nasze oddechy się pogłębiają, tętno uspokaja, a życie wokół nas zwalnia. Ufff... różznica zauważalna jest na pierwszy rzut oka. Zatrzymujemy się w pokojach gościnnych małego klasztoru buddyjskiego. Towarzystwo mnichów i ustronne usytuoawnie miejsca przynoszą ukojenie. Po raz pierwszy od kilku tygodni zatrzymujemy sie dłużej w jednym miejscu. W końcu jest czas by zająć się duchem i pozwolić odpocząć emocjom, zwłaszcza, że zaczyna rosnąć we mnie niepokój związany z informacją o stanie zdrowia mojej mamy i konieczności przeprowadzenia zabiegu w szpitalu. Mnisi dają mi ogromne wsparcie, dołączam do ich porannych medytacji, codziennie o 5 rano. Sa wspaniali! Zgodzili się odprawiać specjalny rytuał modlitewny skierowany do „medycznego Buddy”, robią to podczas pozostałych modlitw w ciagu dnia,  w których nie uczestniczę. Są na prawdę zaangażowani, codziennie pytają jak mama i jak zabieg i to zupełnie bezinteresownie! „Tak za darmo?” – Zdziwiła się moja mama przyzwyczajona do załączania wypełnionej banknotami koperty niemal przy każdej prośbie z jaką udaje się do zakrystii kościoła. 

.:poranna Pudża:.



Oprócz rehabilitacji duchowej staram się również wspomagać organizm w walce z infekcją, która oprócz żołądka dotknęłą także drogi oddechowe. Pomaga w tym lekkostrawna kuchnia tybetańska, która oprócz tego, że pyszna, jest i zdrowa. W przeciwieństwie do dań indyjskich, które choć aromatyczne, zazwyczaj smażone są w głębokim oleju. Potrawy tybetańskie sa głównie gotowane,a tradydyjne momo (tybetańskie pierogi) przyrządzane są na parze. Czuję, że jestem w najwłaściwszym na ten moment miejscu, co więcej, jakbym znała tych ludzi, te twarze... Jednoczesnie mam wrażenie jakby byli oni tutaj obrazem oderwanym od całości, nie pasującym do otoczenia, krajobrazu zieleni. Postacie tybetańczyków wydają się cały czas pozostawać duchem na ich ojczystycz wyżynach. Tutaj ich ciała i skóry wydają się jakieś wyblakłe i transparentne. Dlaczego więc przyjeżdżają do Indii? Po pierwsze dlatego, że bycie Tybetańczykiem znaczy żyć w duchu buddyzmu, znaczy kochać Dalaj Lame, który przebywa na uchodźctwie właśnie w Indiach. Od czasu rewolucji kulturalnej życie w Tybecie dotknięte jest stałą agresją ze strony Chin, których władze sukcesywnie niszczą naród Tybetańczyków. Od tego czasu zginęły tysiące mnichów, burzone są klasztory, a Dalaj Lama nie ma wstępu do kraju. Niestety przemoc Chin nie tylko nie jest przeszłością, ale ponownie się nasila. Właśnie teraz, kiedy odwiedzamy Mc Load Ganj kilkunastu mnichów i mniszek dokonało samospaleń w proteście przeciwko niszczeniu i zamykaniu kolejnych klasztorów przez Chińczyków. Tybet od lat krzyczy o pomoc! Jednak żadnego z krajów świata nie stać na to by sprzeciwić się Chinom i otwarcie wyrazić protest przeciwko mordom i przemocy jaką stosują wobec tybetańskiego narodu, wykorzeniając go z jego własnej kultury. W świecie polityki pieniądze znaczą więcej niż życie ludzkie i ochrona praw człowieka. Rozmowy, które prowadzimy z minichami tylko umacniaja nas w przekonaniu, by nie wybierać się do Tybetu, do którego wjazd i podróżowanie możliwe jest tylko z agencją turystyczną i oddechem chińskiego przewodnika na ramieniu, który bedzie czuwał aby nie zbliżać się do ludności lokalnej. Chiny szczycą sie oczywiście „reformami” jakie przeprowadzają na ziemiach tybetańskich: nowe drogi, budynki, fabryki... Jednym słowem zalewają tą piękna wyżynę betonem i tysiącami chińskich obywateli... wszystko po to aby zagłuszyć odrębność kulturową Tybetańczyków i zepchnąć ich na margines bezrobocia i uzależnienia od miasta. To wszystko czyni się z ludem, który od tysięcy lat żył zupełnie niezależnie w najwyższych górach świata. Serce sie kraja. Jednak sami Tybetańczycy nie pielęgnuja smutku i martyrologii. Wręcz przeciwnie. Istoty ich są lekkie i radosne. Wydają się posiadać niezwykły dystans do otaczająccej ich rzeczywistości: nie na swojej ziemi, nieżadko bez rodziny w pobliżu, oderwani brutalnie od własnych korzeni, pielęgnują uśmiech, akceptację i spokój i w tych trzech aspektach są dla nas Mistrzami i Nauczycielami.
Z rozmów z mnichami dowiadujemy się że wielu z nich pragnie powrotu na ojczyste ziemie; wielu chce tam dokonać żywota; wielu chce przed śmiercią ujżeć członków własnej rodziny... góry i jaki, które umiłowali. Wielu z nich jednak nie ma takiej możliwości przebuwając na ziemiach indyjskich jako uchodźcy. Niektórym ważność paszportów dobiegła końca, inni po prostu nie mają szans na przekroczenie chińskiej granicy... Wszyscy jednak noszą w sercu swój Tybet żyjący już tylko dzięki podtrzymywanej na obczyźnie tradycji i kulturze życia.


.:tybetańska mniszka udzielająca wywiadu:.
Przed południem wychodzimy z klasztoru i ruszamy stromą ścieżką w stroną miasteczka, kiedy na horyzoncie ukazuje się znajoma postać: „Vladji” – krzyczę. I tak oto ponownie spotykamy naszego przyjaciela Vladimira, dorastającego w niemczech Rosjanina, żyjącego obecnie w Brazyli, którego poznaliśmy na parkingu pod Bratyslawą, łapiąc wspólnie stopa do Turcji. Cuż za wspaniały LosJ Vladi i towarzyszącu mu Manu z Francji, właśnie zakończyli dziś dziesięciodniową medytację – Vipasanę i po raz pierwszy od tego czasu wyszli na ulice miasteczka marząc o obfitym posiłkuJ Przyłączamy się do nich, spędzając wspólnie kilka kolejnych wspaniałych dni!


.:tybetańska kobieta:.
.:Ani & Vladji.
.:pielgrzymi:.
.:@:.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz