sobota, 19 maja 2012

09-15.02.2012 Life of Bangkok




Wizytę w Azji południowo-wschodniej rozpoczęłam chorobą. Dopadła mnie dokładnie w locie ;) Tym większe było wrażenie, które towarzyszyło pierwszemu wyjrzeniu z norki naszego gospodarza, kiedy to z wciąż lekkimi zawrotami głowy znalazłam się na targu wypełnionym po brzegi  egzotycznymi towarami i twarzami. Kolory, zapachy, dźwięki, wszystko zlało się w moich oczach i umyśle tworząc wibrujący obraz lokalnego życia. I taki właśnie jest Bangkok, którego doświadczyliśmy z jednej strony wielki w swej nowoczesności, rozpędzony, bogaty, a z drugiej... wystarczy wejść w boczną uliczkę aby znaleźć się w zupełnie innej czasoprzestrzeni, gdzie życie toczy się powoli, w rozpadających się chatkach, na maleńkich targach, w nieustannym kontakcie z człowiekiem.




Tak więc tradycja nieustannie spotyka się tutaj z nowoczesnością, zarówno w strefie materii, ducha, jak i działań ludzkich. Zupełnie codzienne są widoki składania ofiar w domach duchów, umiejscowionych  prawie na każdym kroku, które to, jeśli dobrze się o nie dba odwdzięczają się opieką i powodzeniem. A jak dbać o duchy? Tajowie  uważają, że trzeba je przede wszystkim, dobrze nakarmić, napoić, postarać się aby domek był piękny, zadbany i komfortowy. Tak więc przed domkiem stoją owoce, napoje, a w środku mebelki, etc. Ważne też jest dobre towarzystwo, więc w domkach zamieszkują laleczki, pięknie ubrane w tradycyjne stroje. Jeśli jednak zdarzy się, że o duchach się zapomina, nie trzeba długo czekać aby dały o sobie znać jakąś chorobą lub nieszczęściem, więc nikt ich istnienia nie ignoruje, włącznie z "poważnymi" osobistościami, jak np. szefowie międzynarodowych firm, którzy również nakazują składanie ofiar duchom na terenach zakładów pracy :) 

.:dom duchów:.
Bangkok...tu wszystko jest ponad ziemią, wszystko jest wysokie, przerażająco wielkie: wielkie  budynki, wielkie autostrady, wielkie supermarkety i salony sprzedające swym podopiecznym najróżniejsze dobra. Nawet pociąg (tramwaj) usytuowany jest kilkadziesiąt metrów nad ziemią. Bangkok to także wspaniałe buddyjskie świątynie. Zdobione w typowo azjatyckim stylu, z podwijanymi dachami przywodzą obrazy świata "prawdziwej" Azji. Ich magiczność, baśniowość odzwierciedla się przede wszystkim w zdobieniach i kolorycie. Każdy szczególik jest nieodzownym elementem dekoracji.
Przechadzając się ulicami miasta mamy okazję podziwiać ich piękno i nietuzinkowy wygląd.
Pod wieczór trafiamy do china town - chińskiej dzielnicy, gdzie witają nas ulice pełne neonów z ostro pobłyskującymi, krwisto czerwonymi chińskimi znaczkami. Główna ulica zapełniona jest ludźmi, moto-rikszami, taksówkami, motorami i autobusami próbującymi znaleźć szczelinę w całym tym szaleństwie. Kramiki z jedzeniem, sklepiki z chińskimi wyrobami, chińskie restauracje, hotele, biurowce... Dzieki swojej pozycji azjatyckiego mocarstwa, Chińczycy zalewają azjatycki rynek. Pewien Tajlandczyk tłumaczył nam, jak to wszystko działa. Otóż domeną chińczyków jest praca...Taki jegomość przyjeżdża do obcego kraju i zaczyna jako pomocnik w restauracji, albo drobny handlarz. Następnie dorabia się swojego wlasnego sklepu. To jest dobry moment by sprowadzić swoich ziomków. Pomaga im usadowić się w obcym miejscu, pożyczając na początek nieco gotówki...ci zaś z kolei pracują na początku w jego "firmie", by następnie dorobić się swojego, małego biznesu (sklepiku, bądź restauracji). Gdy oni też się trochę dorobią, zrzucają się do jednej puli, by sprowadzić kolejnych chińskich obywateli...I tak Chińczycy zalewają świat. A dlaczego? Bo są tani, pracowici i sprytni.
Wsiadamy do pierwszego lepszego autobusu, by wydostać się z tej matni. Wysiadamy nad brzegiem rzeki, która jak w każdym mieście zdaje się być jego duszą. Tu przysiadamy na chwilę, podziwiając roztaczający się na horyzoncie widok świątyni Wat Arun.
Spacerując po zachodzie słońca z każdym krokiem odkrywamy wspaniałe życie tego miasta: udekorowane kramami ulice, przechadzający się w swych pomarańczowych szatach mnisi, drobne stoiska z jedzeniem (mięsnym niestety), świątynne dachy... Po chwili wychodzimy na otwartą przestrzeń, która wita nas wspaniałym kompleksem Pałacu Królewskiego. Niestety wrota do niego są pilnie strzeżone, a czas wizyt dobiegł już końca. Trudno, jutro też jest dzień :-)
Spacerujemy wzdłuż śnieżnobiałych murów Pałacu. Pozłacane wieże zerkają na nas z góry, wychwalając jednocześnie tajskiego króla. 
Wsiadamy w autobus, który dowozi nas na zasłużony odpoczynek...


.:świątynia Traimit:.

.:China - Town:.
.:chińska świątynia:.
.:happy Budda w chińskiej świątyni:.
.:Wat Arun w nocy:.
.:Wat Arun za dnia:.
.:palacowe wieże:.
.:palacowe wieże za dnia:.



W oczekiwaniu na poniedziałkową możliwość złożenia aplikacji wizowych do Wietnamu, postanawiamy odwiedzić weekendowy market Chatuchack. Poza centrum miasta dowozi nas metro. Trzeba przyznać że Bangkok ma genialną komunikację miejską: metro, podniebny pociąg, autobusy, moto-riksze i oczywiście taksówki, które wcale nie są takie drogie. Oprócz tego są jeszcze taksówki motorowe. Na każdej ulicy można znaleźć punkt postojowy panów ubranych w odblaskowe kamizelki, którzy oferują transport na swoich małych motorkach. Oprócz powyższego są jeszcze pick-upy - samochody, które jeżdżąc określonymi trasami, ładują na pakę (z dwoma rzędami ławek) mieszkańców miasta. To miasto bezwzględnie tego potrzebuje, w innym wypadku bowiem, wszystko byłoby sparaliżowane, życie o wiele powolniejsze   i nie nadążające za krwiożerczą potworem rozwoju, który z każdym nowym promykiem słońca pożera nasz cudowny świat.
Wysiadamy na wyznaczonej stacji metra, a tam od marketu dzieli nas już tylko mały park - kawałek rzadko występującej w tym mieście zieleni. Przekraczamy naturalną granicę, by oddać się w paszczę lwa...
Jest on naprawdę ogromny! Stragany tworzą kolosalnych rozmiarów labirynt; plątanina ciasnych uliczek, których ściany omamiają swoimi kolorami, swą różnorodnością, swym tandetnym gadżeciarstwem. Wpuszczamy się w tą plątaninę, która staje się światem bez czasu, z jedną tylko regułą: posiąść. Ogrom tego miejsca mnie poraził. Nie sądziłem, że zwykły market może być tak wielki. Na otwartej przestrzeni zajmuje on może 5km kw. a i tego nie jestem pewien, czy aby nie więcej. Znaczy to, że każdy kto oddaje się tam pasji konsumowania, pokonuje niebotyczne wręcz odległości. Przechadzając się z jednego krańca na drugi, z uliczki do uliczki, z sekcji do sekcji, nikt nawet nie zastanawia się ile kilometrów właśnie przemierzył. To uczucie ogromu towarzyszyło mi w Teheranie i powróciło teraz w nieco innej odsłonie. Otóż wszystko poprzedzielane jest rzędami, przecznicami, sektorami, placykami i uwierzcie mi, można tu kupić niemal wszystko.
Po paru dobrych godzinach z kilkoma małymi nabytkami w torbie wracamy do domu przy Parku Lumpini. Swoją drogą Park Lumpini to nie tylko zwykły kawałek zieleni w samym centrum "tajskiego Manhattanu"; to miejsce tętni życiem i to zwykle w czasie porannym, jak i wieczorową porą. Nagle ta wspaniała przestrzeń zieleni zamienia się w prawdziwy fitness klub z muzyką płynącą z olbrzymich głośników i instruktorką przemawiająca przez mikrofon...Jedni ćwiczą aerobik, inni jogę czy tai chi, co chwilę jakiś biegacz przetnie zgromadzony na placu tłum, w oddali widać muskularnych mężczyzn oddających się z pasją ciężarom podnoszonych kilogramów...
A wszystko to dla zdrowia, ducha i urody :-)  


.:zgadnij gdzie jesteśmy:) :.
.:Lumpini - tajski "Manhattan":.
.:nowy przysmak - suszone algi o smakowitej nazwie:wielkie g...:.


Brak komentarzy:

Prześlij komentarz