niedziela, 17 czerwca 2012

17-18.02.2012 Tajemniczy klasztor



Przechodząc się po uliczkach Chiang Mai, podziwialiśmy jego niesamowite świątynie, jednocześnie zastanawialiśmy się, gdzie postawić kolejny krok. Jednym z moich starych marzeń było doświadczenie życia górskich plemion zamieszkujących północne tereny Tajlandii (ale również Loasu i Wietnamu), a które dawno temu przywędrowały tu z Birmy, a wcześniej jeszcze z terytoriów Tybetu i Chin. Jednak im dłużej byliśmy w Chiang Mai tym bardziej dochodziła do nas oczywista prawda o losie tych plemion: stały się jednym z głównych produktów turystycznych tego regionu i sprzedaje się je jak Coca Colę. Jasne było, że aby znaleźć wioski nieskażone przez masową turystykę będziemy musieli odbić głęboko w dżunglę, z dala od uczęszczanego szlaku. Zebranie informacji nie jest tu łatwe, nikt się tu nimi chętnie nie dzieli. Właściwie jedyne czego mogliśmy się dowiedzieć to były nazwy miejsc do których kursują wycieczki, czyli dla nas miejsc do których nie chcemy pojechać. Dobre i tyle...
Kiedy wieczorem kluczyłam między uliczkami miasta uwagę moją przyciągnął dźwięk bębna dobiegający z pobliskiej świątyni. Znak, iż czas na wieczorną pudżę. Postanowiłam się przyłączyć, zobaczyć jak buddyści modlą się w Tajlandii i pozwolić mojemu napiętemu umysłowi odpocząć. Kiedy po zakończeniu ceremonii wychodziłam ze świątyni zaczepił mnie młody mnich świetnie mówiący po angielsku. Rozmawialiśmy chwilę o buddyźmie, sytuacji mnichów w Tajlandii, naturze umysłu - tzw. monkey mind... Na pożegnanie młody mnich zapytał mnie czy wiem już gdzie chciałabym się udać w następnych dniach, na co odrzekłam, że właściwie to nie mam pojęcia. Wtedy on wskazał mi kierunek - dlaczego nie pojedziesz do świętego miejsca buddystów - Doi Suthep Inthanon? I jasnym się stało dlaczego musiałam wejść do tej świątyni :)


.:monkey mind:. 
Następnego ranka zwarci i gotowi stanęliśmy na poboczu drogi prowadzącej do Doi Suthep, aby spróbować szczęścia z tajlandzkim stopem. Los chciał, iż uśmiechnęło się ono do nas bardziej niż mogliśmy sobie to wyobrazić. Po nie długiej chwili zatrzymał się samochód z kierowcą i młodym mnichem na pokładzie. Okazało się, iż jadą do starego klasztoru ukrytego wśród gęstwin dżungli po drodze do Doi Suthep i proponują nam jego odwiedzenie. Oczywiście nie odmawiamy ;) i po niecałych 30 min. jazdy wysiadamy w najpiękniejszym buddyjskim klasztorze jaki w życiu widzieliśmy. Położony z dala od ludzkich oczu, w dżungli przeszywanej przez bystre wody strumienia płynącego w dół po gładkich skałach, nucącego słodkie melodie.



 






Jesteśmy oczarowani jego harmonią i unoszącą się w powietrzu duchowością... odpływamy... i wiemy, że to jest miejsce do którego na prawdę zmierzaliśmy. Nasza ziemia obiecana! Tu chcemy spędzić dzisiejszą noc. Ale czy to możliwe? Lama zastanawia się przez chwilę: nie mają wprawdzie pokoi gościnnych ale skoro my mamy namiot i raniutko wstaniemy... To czemu nie! Nie wiemy jak mu dziękować! 











Wieczorem wspólnie z mnichami uczestniczymy w pudży, kończącej się jak nigdzie dotąd wspólną medytacją. Jest cichuteńko, malutka świątynia otulona przez wieczorną ciemność i szelest liści na wielkich drzewach jaśnieje płomieniem palonych świec i światłem kilku zebranych w niej dusz :)

.:w świątyni:.

Po pudży mnisi częstują nas zupkami instant oraz masą słodyczy, które dostają od odwiedzających ich wiernych. Szukamy miejsca na rozbicie namiotu i jedynym odpowiednim okazuje się być podest zbudowany z desek. Super jest płasko, równiuteńko, ale nasz namiot nie jest wolno stojący... ale przecież czym tu się martwić - w końcu "Polak potrafi" ;) Sami zobaczcie jak to wykombinowaliśmy:




Następnego dnia żegnamy się z pięknym Wat Palat i mimo wszystko postanawiamy zobaczyć słynne Doi Suthep Inthanon. Łapiemy stopa i przenosimy się do najbardziej turystycznej świątyni jaką moglismy sobie wyobrazić. Za wstęp na szczęście nie musieliśmy płacić, bo po pierwsze mieliśmy jeden bilet od znajomego spotkanego w Chiang Mai, a po drugie biletów nie sprawdzali... Wspinamy się po niekończących się schodach i podziwiamy przebogate wnętrze świątyni z wielką złotą stupą po środku. Jest tu również pięknie, jednak wraz z grupami turystów miejsce straciło atmosferę duchowości, a otoczone przez liczne stragany bardziej przypomina jarmark niż miejsce kultu. 








Na koniec droga i zaprzyjaźniona rodzinka zabierają nas do pobliskiej wioski, która słynie z zamieszkującej ją ludności etnicznej i tu po raz kolejny doświadczamy smaku życia zmienionego przez masową turystykę. Mała wioska, składająca się z kilku domów, jeszcze do niedawna żyjąca z uprawy ziemi, teraz koncentruje swą uwagę wokół jednej ulicy ze straganami oferującymi lokalne rękodzieło na równi z chińskim badziewiem. Ludzie zerkają na nas spod byka, nie odpowiadają na uśmiechy, okazują niezadowolenie, że nic nie kupujemy... Mimo wszystko rozważamy rozbicie namiotu i zostanie na noc, do momentu, kiedy okazuje się, że i to jest tu płatne. 
Czy taka jest cena za "postęp"? Mają drogę, elektryczność, pieniądze. Stracili radość, spontaniczność... może nawet sens życia. Czy tak na prawdę musi wyglądać cywilizacja? 
Po tym doświadczeniu postanowiliśmy odpuścić sobie szukanie tradycyjnych społeczności w Tajlandii i zająć się tym w Laosie lub w Wietnamie, zwłaszcza, że rana na stopie Stefcia, która zrobił sobie w Bangkoku tuż przed wyjazdem zaczęła wyglądać jakby wdała się w nią infekcja. Jeszcze tego samego wieczora wróciliśmy  więc z naszą rodzinką do Chiang Mai. 

.:lokalne rękodzieło:.




Brak komentarzy:

Prześlij komentarz