Kiedy mamy przed oczami Luang Prabang, myślimy o Indochinach. To znajdujące
się na liście UNESCO miasto, uosabia Ducha minionych czasów w stu procentach.
Euroazjatycka mieszanina w kunsztowny i poukładany sposób zagościła w
krajobrazie tego miasta. Przechadzamy się uliczkami udekorowanymi lampionami,
domami we francuskim stylu, starymi rowerami przecinającymi czasoprzestrzeń, zielenią
drzew i jakąś magią zawisającą w powietrzu, niczym czas, który na chwilę
zapomina o swym przemijającym przeznaczeniu. Przestrzeń spowija spokój,
skrywana w zakamarkach wieczoru elegancja...
W rytmie przeszłości, powolnym krokiem zmierzamy
w strone naszego hotelu, wspominając dzisiejszy dzień. Luang Prabang to także
miasto wspaniałych, starych, nadgryzionych zębem czasu, buddyjskich świątyń i
to one towarzyszyły nam dzisiejszego dnia. Jedna, różniąca się od drugiej.
Każda dekorowana w kunsztowny sposób freskami i rzeźbieniami przedstawiającymi
zwykle postać Buddy Gautamy. Wspaniałe jest to, że na ich terenach wciąż kszątają
się mnisie postacie, sprawiając, że miejsca te są wiecznie żywe. Opiekują się
oni świątyniami, a (być może w podzięce) lokalna ludność opiekuje się nimi.
Każdego ranka rzesze mnichów wypływając na ulice Luang Prabang, zalewając je
swoimi proszącymi postaciami, w jałmużniczym geście wyciągają swoje misy po
czekające na nich dary. Celem tej buddyjskiej tradycji zapoczątkowanej przez
Buddę Gautamę, jest przez akt upokorzenia, opanowanie, rozbicie swojego ego. To
jedna z doktryn tej filozofii. Każdego ranka więc, mnisi pochylają swe ogolone
głowy przed zebranymi w niekączącym się rzędzie darów mieszkańcami, którzy
obdarowując, również odbywają pracę duchową.
W drodze powrotnej przechodzimy przez
kolorowy, ciągnący się niemal w nieskończoność market, na którym turyści mogą obkupić się niezliczoną ilością oryginalnych i różnorodnych pamiątek. Miejscowa
ludność skrzętnie układa swoje skarby na ulicy, zamieniając ją każdego dnia w
rzekę pragnień. Nie wyrzekamy się naszej falangowej tożsamości i także
zakupujemy parę kolorowych drobiazgów.
Jeszcze tylko kolacja. Ku naszej uciesze
miasto oferuje turystom również stoisko z jedzeniem – bufet, gdzie za grosze
można najeść się do woli i co ważne dla nas, również wegetariańsko. Jedynym
szkopułem jest tylko to, że food – market otwierany jest dopiero wieczorem, co
oznacza, iż nie mając za bardzo możliwości zjedzenia czegoś bezmięsnego za
dnia, głodujemy aż do momentu, kiedy otworzy się przed nami to niebotyczne
królestwo rozkoszy, doprawiając nasze sny o ciężar zapełnionych jedzeniem
żołądków. Laos, podobnie jak sąsiadujące z nim kraje, to kraj mięsożerców,
którzy nad wyraz upodobali sobie świninę. Jako, że jego ziemie nie obfitują w
warzywa i owoce, nam pozostaje tylko lepki ryż, badź dla odmiany ryż z tutejszą kapustą i
jajkiem...
.:nocny market i Beer Lao:. |
.:laotański styl:. |
W sklepach nie bardzo można coś kupić, a
jeśli już się coś dostanie (wybór produktów zależy od natężenia turystycznego w
danym miejscu) są to produkty importowane od ekonomicznych przodowników z
którymi Laos sąsiaduje: Tajlandii, Wietnamu i Chin. Sam w sobie Laos, to jedna
wielka wioska może z trzema, bądź czterema miastami zmuszonymi niejako do
rodzimej produkcji, którą nie są bynajmniej produkty spożywcze. Kraj ten jest
wciąż jakby w zawieszeniu, pogrążony jak gdyby we śnie. W piękny sposób
określili Laotańczyków kolonializujący te tereny Francuzi:
„Wietnamczycy sadzą ryż, Khmerowie się temu
przyglądają, a Laotanczycy słuchają, jak rośnie” – idealnie obrazując w tych słowach mentalność tego narodu.
Laos nie ma żadnych chorych ambicji żeby
coś nadgonić, żeby kogoś wyprzedzić, żeby dążyć ślepo i chciwie do posiadania.
Laotańczyńcy chcą spokoju i pokoju; chcą żyć po swojemu, w swoim rytmie, który
daje im to, czego pragną. Niestety mając za sąsiadów tak silne ekonomicznie
państwa, nie do końca jest to możliwe. Presja rozwoju wyczuwalna jest w
powietrzu, które z każdą minutą, w powolnym tempie gęstnieje od spalin i
zanieczyszczeń.
Jednym z rezultatów takiego sąsiedztwa,
jest niewątpliwie formująca się dopiero na tych terenach turystyka. To ona stała
się przewodnią krową w stodole finansowego wzrostu, mającej przynieść jej
gospodarzom niezliczone hektolitry mleka. Mając obok siebie tak silne i jedne z
najchętniej odwiedzanych przez turystów w tej części świata kraje, Laos niejako
nie miał wyboru i chcąc nie chcąc zmuszony został, by zasiąść do tej nieczystej
gry. Kłopot jednak polega na tym, że sąsiedzi nie bardzo wspierają biednych Laotańczyków,
którzy nie za bardzo mają pojęcie czym właściwie ta cała turystyka jest i jak
się ją właściwie „robi”. Sprawia to, że wszystko jest tu wsiąż na poziomie raczkowania,
bardzo nieudolne, niezharmonizowane...
Mieszkańcy zawyżają ceny na każdym kroku,
za wstęp do każdego (nawet najmniej atrakcyjnego) zabytku trzeba słono
zapłacić. Transport publiczny (choć drogi są w opłakanym stanie) dla turystów
jest niemal dwókrotnie droższy. Brak linii kolejowej sprawia, że również
uciążliwy. Przybywając do Laosu wpada się do tunelu, rury wodnej przeciągniętej
od północy, aż po południe, którą spływają równo wszyscy, zaliczając
przygotowane po drodze atrakcje: Luang Prabang, Vang Vieng, Vientiane, Don Det.
Wygląda to mniej lub bardziej tak, że przez całą podróż spotyka się wciąż tych
samych ludzi.
Kraj nie bardzo wie i nie bardzo ma jak
dobrze się wypromować, a turystyka sprowadza się to tylko do kwesti: „jak dużo
możemy od nich wydoić”. Dojenie przebiega tu jednak boleśnie, brak w tym
wszystkim wyrafinowania i fachowości... Na szczęście (usposobienie Laoatańczyków
bowiem na to nie pozwala) turystyka nie jest tutaj drapieżna, nie jest
agresywna. Wszystko przebiega tu mimo wszystko w pokojowym nastroju, z
malującym się na twarzy uśmiechem. A uśmiech wiadomo, odwzajemniony może
zdziałać na prawdę wiele. Dzięki temu uczymy się trzymać emocje na wodzy i
poszukiwać kluczy do bram otwierających przestrzeń na spotkanie, na zbudowanie
relacji opartej nie tylko na pieniądzu i towarzyszącej temu zależności.
.:Luang Prabang i Mekong:. |
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz