sobota, 28 lipca 2012

03.03.2012, Luang Prabang



Kiedy mamy przed oczami Luang Prabang, myślimy o Indochinach. To znajdujące się na liście UNESCO miasto, uosabia Ducha minionych czasów w stu procentach. Euroazjatycka mieszanina w kunsztowny i poukładany sposób zagościła w krajobrazie tego miasta. Przechadzamy się uliczkami udekorowanymi lampionami, domami we francuskim stylu, starymi rowerami przecinającymi czasoprzestrzeń, zielenią drzew i jakąś magią zawisającą w powietrzu, niczym czas, który na chwilę zapomina o swym przemijającym przeznaczeniu. Przestrzeń spowija spokój, skrywana w zakamarkach wieczoru elegancja... 



W rytmie przeszłości, powolnym krokiem zmierzamy w strone naszego hotelu, wspominając dzisiejszy dzień. Luang Prabang to także miasto wspaniałych, starych, nadgryzionych zębem czasu, buddyjskich świątyń i to one towarzyszyły nam dzisiejszego dnia. Jedna, różniąca się od drugiej. Każda dekorowana w kunsztowny sposób freskami i rzeźbieniami przedstawiającymi zwykle postać Buddy Gautamy. Wspaniałe jest to, że na ich terenach wciąż kszątają się mnisie postacie, sprawiając, że miejsca te są wiecznie żywe. Opiekują się oni świątyniami, a (być może w podzięce) lokalna ludność opiekuje się nimi. Każdego ranka rzesze mnichów wypływając na ulice Luang Prabang, zalewając je swoimi proszącymi postaciami, w jałmużniczym geście wyciągają swoje misy po czekające na nich dary. Celem tej buddyjskiej tradycji zapoczątkowanej przez Buddę Gautamę, jest przez akt upokorzenia, opanowanie, rozbicie swojego ego. To jedna z doktryn tej filozofii. Każdego ranka więc, mnisi pochylają swe ogolone głowy przed zebranymi w niekączącym się rzędzie darów mieszkańcami, którzy obdarowując, również odbywają pracę duchową.   



  





W drodze powrotnej przechodzimy przez kolorowy, ciągnący się niemal w nieskończoność market, na którym turyści mogą obkupić się niezliczoną ilością oryginalnych i różnorodnych pamiątek. Miejscowa ludność skrzętnie układa swoje skarby na ulicy, zamieniając ją każdego dnia w rzekę pragnień. Nie wyrzekamy się naszej falangowej tożsamości i także zakupujemy parę kolorowych drobiazgów.
Jeszcze tylko kolacja. Ku naszej uciesze miasto oferuje turystom również stoisko z jedzeniem – bufet, gdzie za grosze można najeść się do woli i co ważne dla nas, również wegetariańsko. Jedynym szkopułem jest tylko to, że food – market otwierany jest dopiero wieczorem, co oznacza, iż nie mając za bardzo możliwości zjedzenia czegoś bezmięsnego za dnia, głodujemy aż do momentu, kiedy otworzy się przed nami to niebotyczne królestwo rozkoszy, doprawiając nasze sny o ciężar zapełnionych jedzeniem żołądków. Laos, podobnie jak sąsiadujące z nim kraje, to kraj mięsożerców, którzy nad wyraz upodobali sobie świninę. Jako, że jego ziemie nie obfitują w warzywa i owoce, nam pozostaje tylko lepki ryż,  badź dla odmiany ryż z tutejszą kapustą i jajkiem...



.:nocny market i Beer Lao:.

.:laotański styl:.
W sklepach nie bardzo można coś kupić, a jeśli już się coś dostanie (wybór produktów zależy od natężenia turystycznego w danym miejscu) są to produkty importowane od ekonomicznych przodowników z którymi Laos sąsiaduje: Tajlandii, Wietnamu i Chin. Sam w sobie Laos, to jedna wielka wioska może z trzema, bądź czterema miastami zmuszonymi niejako do rodzimej produkcji, którą nie są bynajmniej produkty spożywcze. Kraj ten jest wciąż jakby w zawieszeniu, pogrążony jak gdyby we śnie. W piękny sposób określili Laotańczyków kolonializujący te tereny Francuzi:
„Wietnamczycy sadzą ryż, Khmerowie się temu przyglądają, a Laotanczycy słuchają, jak rośnie” – idealnie obrazując w tych słowach mentalność tego narodu.
Laos nie ma żadnych chorych ambicji żeby coś nadgonić, żeby kogoś wyprzedzić, żeby dążyć ślepo i chciwie do posiadania. Laotańczyńcy chcą spokoju i pokoju; chcą żyć po swojemu, w swoim rytmie, który daje im to, czego pragną. Niestety mając za sąsiadów tak silne ekonomicznie państwa, nie do końca jest to możliwe. Presja rozwoju wyczuwalna jest w powietrzu, które z każdą minutą, w powolnym tempie gęstnieje od spalin i zanieczyszczeń.
Jednym z rezultatów takiego sąsiedztwa, jest niewątpliwie formująca się dopiero na tych terenach turystyka. To ona stała się przewodnią krową w stodole finansowego wzrostu, mającej przynieść jej gospodarzom niezliczone hektolitry mleka. Mając obok siebie tak silne i jedne z najchętniej odwiedzanych przez turystów w tej części świata kraje, Laos niejako nie miał wyboru i chcąc nie chcąc zmuszony został, by zasiąść do tej nieczystej gry. Kłopot jednak polega na tym, że sąsiedzi nie bardzo wspierają biednych Laotańczyków, którzy nie za bardzo mają pojęcie czym właściwie ta cała turystyka jest i jak się ją właściwie „robi”. Sprawia to, że wszystko jest tu wsiąż na poziomie raczkowania, bardzo nieudolne, niezharmonizowane...
Mieszkańcy zawyżają ceny na każdym kroku, za wstęp do każdego (nawet najmniej atrakcyjnego) zabytku trzeba słono zapłacić. Transport publiczny (choć drogi są w opłakanym stanie) dla turystów jest niemal dwókrotnie droższy. Brak linii kolejowej sprawia, że również uciążliwy. Przybywając do Laosu wpada się do tunelu, rury wodnej przeciągniętej od północy, aż po południe, którą spływają równo wszyscy, zaliczając przygotowane po drodze atrakcje: Luang Prabang, Vang Vieng, Vientiane, Don Det. Wygląda to mniej lub bardziej tak, że przez całą podróż spotyka się wciąż tych samych ludzi.
Kraj nie bardzo wie i nie bardzo ma jak dobrze się wypromować, a turystyka sprowadza się to tylko do kwesti: „jak dużo możemy od nich wydoić”. Dojenie przebiega tu jednak boleśnie, brak w tym wszystkim wyrafinowania i fachowości... Na szczęście (usposobienie Laoatańczyków bowiem na to nie pozwala) turystyka nie jest tutaj drapieżna, nie jest agresywna. Wszystko przebiega tu mimo wszystko w pokojowym nastroju, z malującym się na twarzy uśmiechem. A uśmiech wiadomo, odwzajemniony może zdziałać na prawdę wiele. Dzięki temu uczymy się trzymać emocje na wodzy i poszukiwać kluczy do bram otwierających przestrzeń na spotkanie, na zbudowanie relacji opartej nie tylko na pieniądzu i towarzyszącej temu zależności.

.:Luang Prabang i Mekong:.

.:most miejski:.
.:suszone glony - mniam:.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz