sobota, 28 lipca 2012

SEX, DRUGS, and R’n’R in Laos



Jest już noc kiedy ukladamy sie do snu. Długo nie mozemy zasnąć, gdy już świadomość zaczęła odlatywać do krainy snu nagle, niczym jednym cięciem siekiery, została ona sprowadzona z powrotem na ziemię. Zbudził nas okrzyk, śmiechy i rozochocone angielskie głosy. Przybysze udali się na taras by kontynuować rozpoczętą tego wieczoru biesiadę. Sęk w tym, że cały hotel zbudowany jest z desek i sklejki co sprawia, ze nocą można słyszeć szelest przebiegajacej na innym pietrze myszy...a co dopiero rozentuzjazmowaną, ogarnietą imprezowym uniesieniem turystyczną gawiedź.
Nie mogąc zasnąć, Ani udaje sie na pietro by ujarzmić imprezowiczów. Prosi ich by wylaczyli muzykę i sciszyli glosy, ktore obniżają się na chwilę. Po niespełna 20 min. muzyka zaczyna grac glosniej. Jest po @giej w nocy a my zmeczeni wciąż szamoczemy się na swych łożach, próbując wydrzeć nocy odrobinę snu. Tym razem ja ide na góre. Grzecznie proszę o wyłączenie muzyki, wiedząc że (choć przyjemna) jest źródłem uniesienia i imprezowego nastroju. Zasiadająca przy stole grupka negocjuje jej przyciszenie. Nie godzę się na to, dając im propozycję nie do odrzucenia. Wracam do łóżka. Muzyka milknie, głosy cichną. Wszystko przenosi się do  pokoju tuż nad naszymi głosami. Jeszcze do piątej nad ranem słyszymy przyciszone głosy, rozpalane dżońty i odgłosy wciąganej przez nos heroiny.
Nad ranem przenosimy się do pomieszczenia na pięterku. Przez uchylone drzwi naprzeciwległego pokoju widzimy zwalaną na łóżku postać, na której twarzy malują się różne odcienie fioletu.  Nie wiele się zastanawiając postanawiamy sprawdzić stan jegomościa. Wielkie cielsko nie odpowiada na żadne bodźce zewnętrzne. Nic nie dają nawoływania, kubeł wody, podszczypywania, oklepywania, popychania... martwe niemal ciało, pławiące się w kałuży żygowin walczy o choć jeden głeboki, ożywczy oddech. Otwieramy okna, Ani układa młodego mężczyznę w pozycji bezpiecznej. Po chwili słyszym dźwięk jakby ktoś odetkał mocno zakorkowaną butelkę – powietrze przebyło swą prawowitą drogę; kolorystyka zaczyna schodzić z twarzy. Idziemy do właściciela guest housu. Słyszymy, że nieprzytomny jegomość nie jest tu sam – jego kolega jest w toalecie. Po 5 min. dobijania się do drzwi, te w końcu się otwierają, odsłaniając tajemnicę kolegi, który po prostu zasnął na klozecie. Długowłosy chłopak w ciężkim stanie pokazuje na uszy, komunikując podniesionym głosem że nic nie słyszy, że ma jakiś problem ze słuchem. Piszemy więc na kartce słowo „doktor” wskazując na jego kolegę. Po paru minutach wahania w końcu podejmuje decyzję, by wezwać karetkę. Pozostawiając sprawę w rękach właścicieli „hotelu”, oddalamy się na śniadanie i zwiedzanie okolicy.
Cała sprawa nie wydaje się lekka, bynajmniej nie dla naszych umysłów i dusz. Jesteśmy niemal pewni, że chłopak – Australijczyk, mógł zapaść w śpiączkę. Głupota i ignorancja turystów, którzy przybywają do tej części świata, nie daje nam spokoju.
Następnego dnia zawieramy przelotną znajomość z parką Anglików, którzy imprezowali razem poprzedniej nocy. Po wielu słowach przeprosin i podziękowań, ujawnili nam kulisy całej sprawy. Otórz australijscy chłopcy kupili sobie kostkę heroiny - wspaniałą, bielutką... Oprócz tego cały wieczór okraszany był alkoholem i marihuaną, które to w rezultacie miały sprawić, że chłopcom wyrosną skrzydła. Niestety stało się z goła innaczej (a może i nie. Może było tak, że młodzi jegomoście faktycznie wysoko polecieli, rozbijając się jednak z kretesem o ziemię).
Azja to inny świat, inne zasady, inna rzeczywistość. Tu na ulicy można znaleźć wszystko. Tajlandia, Laos, Kambodza przodują w ilości prostytucji. Biznes handlu młodymi dziewczynami zaczął się tu już 30 lat temu, a może i nawet wcześniej. Nie raz naszym oczom ukazywała się para: starszy jegomość prowadzący pod rękę młodziutką Azjatkę i bynajmniej nie był to związek oparty na Miłości.  
Ponadto Laos jest krajem sąsiadującym bezpośrednio z największymi producentami i dostawcami narkotykowymi tego świata. W produkcję heroiny wmieszane są Chiny, Birma i Tajlandia, przez której wrota wypuszczona jest ona do zachodniego świata. Tutaj jakość narkotyków jest zgoła inna; są one o wiele mocniejsze, „czystsze”, o bardzo wysokiej jakości... Biała śmierć narodziła się właśnie na tych ziemiach – z opium, a pola śmierci wciąż rozprzestrzeniają się porastając niemal cały świat.
Tacy turyści przyjeżdżając tutaj, mają okazję naprawdę „dobrze” i tanio się zabawić. Zatrzymują się na przykład w takim Vang Vieng, by zaliczyć tzw. tubbing – spływ na gumowych dętkach po rzece. Już na wstępie każdy dostaje po kielichu, co powtarza się na każdym przystanku odwiedzanym po drodze. Wraz z drinkiem, który ląduje w żołądku, turysta otrzymuje splecioną z nitek, kolorową bransoletkę, która ląduje na jego ręce. W rezultacie zjawiając się wieczorem w barze, każdy ma powód do dumy i przechwałek, ile to on dzisiaj nie zaliczył. Vang Vieng, choć przyrodniczo piękne i atrakcyjne miejsce, został sprowadzony do dziwki, której ciałem handlują trzymający ją w garści alfonsi. Wieczorami miejsce to zamienia się w jednen wielki „paradise party land”, gdzie przekraczając próg baru każdy na powitanie dostaje drinka, bądź piwo za darmochę... Wyobraźnia, czy zdrowy rązsądek, rozpuszcza się w morzu alkoholu, rezultatem czego są m.in. częste wypadki motorowe, bądź podczas spływów, również śmiertelne.    
Zapuszczając się tutaj, pozbawieni blokad, granic, kontroli społecznej turyści, dają upust swej grzesznej, chciwej naturze. Jedynym ograniczeniem w tej części świata stają się tylko pieniądze... Idealnie zobrazował to włoski pisarz - Tiziano Terzani, który ponad połowę swojego życia spędził w tej części świata, będąc światkiem kształtującej się przez lata historii. W swojej książce „Powiedział mi wróżbita” napisał:
„Cóż za straszliwym wynalazkiem jest turystyka, jedna z najbardziej złowrogich gałęzi przemysłu! To za jej sprawą cały świat stał sie jednym wielekim parkiem rozrywki, bezgranicznym Disneylandem. Już wkrótce zaczną tu lądować nowi najeźćcy, żołnierze cesarstwa konsumpcjonizmu zbrojni w nienażarte aparaty fotograficzne i kamery wideo, którzy odrą ten kraj z naturalnej magii.”
To dzieje się już, a turyści nie odzierają tego miejsca z jego magii tylko za sprawą kamer i aparatów. Robią to przede wszystkim swą ignorancją, brakiem szacunku dla odrębnej kultury i tradycji; dla wartości, które w tej części świata są jeszcze wciąż żywe i mocno zakorzenione w codzienności jego mieszkańców.

Wieczorem wracamy do hotelu. Młodzi Australijczycy dziękują nam za pomoc. Przysadzisty chłopak, który jeszcze dwa dni temu był na granicy dwóch światów mówi, że wraca do szpitala – wciąż ma problemy z oddychaniem. My układamy się do snu. Nagle budzi nas dźwięk rozentuzjazmowanych głosów – „Tylko nie znowu!”. Wstajemy by zobaczyć co tym razem. Ku naszemy zaskoczeniu witają nas te same twarze: para Anglików w towarzystwie długowłosego australijczyka i kilku innych obcokrajowców. Wygląda na to, że nikt nie wyciągnął lekcji z poprzedniego zdarzenia. Mówię Anglikowi o szacunku. Ten wpada w kontrolowaną agresję...
Rano opuszczamy Luang Prapang, z nadzieją na spokój w otoczeniu pięknej, nie skarzonej ludzką głupotą i ignorancją Natury...

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz