Jest już noc kiedy ukladamy sie do snu.
Długo nie mozemy zasnąć, gdy już świadomość zaczęła odlatywać do krainy snu
nagle, niczym jednym cięciem siekiery, została ona sprowadzona z powrotem na
ziemię. Zbudził nas okrzyk, śmiechy i rozochocone angielskie głosy. Przybysze
udali się na taras by kontynuować rozpoczętą tego wieczoru biesiadę. Sęk w tym,
że cały hotel zbudowany jest z desek i sklejki co sprawia, ze nocą można
słyszeć szelest przebiegajacej na innym pietrze myszy...a co dopiero
rozentuzjazmowaną, ogarnietą imprezowym uniesieniem turystyczną gawiedź.
Nie mogąc zasnąć, Ani udaje sie na pietro
by ujarzmić
imprezowiczów. Prosi ich by wylaczyli muzykę i sciszyli glosy, ktore obniżają
się na chwilę. Po niespełna 20 min. muzyka zaczyna grac glosniej. Jest po @giej
w nocy a my zmeczeni wciąż szamoczemy się na swych łożach, próbując wydrzeć
nocy odrobinę snu. Tym razem ja ide na góre. Grzecznie proszę o wyłączenie
muzyki, wiedząc że (choć przyjemna) jest źródłem uniesienia i imprezowego
nastroju. Zasiadająca przy stole grupka negocjuje jej przyciszenie. Nie godzę
się na to, dając im propozycję nie do odrzucenia. Wracam do łóżka. Muzyka
milknie, głosy cichną. Wszystko przenosi się do pokoju tuż nad naszymi głosami. Jeszcze do
piątej nad ranem słyszymy przyciszone głosy, rozpalane dżońty i odgłosy
wciąganej przez nos heroiny.
Nad ranem przenosimy się do pomieszczenia
na pięterku. Przez uchylone drzwi naprzeciwległego pokoju widzimy zwalaną na
łóżku postać, na której twarzy malują się różne odcienie fioletu. Nie wiele się zastanawiając postanawiamy
sprawdzić stan jegomościa. Wielkie cielsko nie odpowiada na żadne bodźce
zewnętrzne. Nic nie dają nawoływania, kubeł wody, podszczypywania, oklepywania,
popychania... martwe niemal ciało, pławiące się w kałuży żygowin walczy o choć
jeden głeboki, ożywczy oddech. Otwieramy okna, Ani układa młodego mężczyznę w
pozycji bezpiecznej. Po chwili słyszym dźwięk jakby ktoś odetkał mocno
zakorkowaną butelkę – powietrze przebyło swą prawowitą drogę; kolorystyka
zaczyna schodzić z twarzy. Idziemy do właściciela guest housu. Słyszymy, że
nieprzytomny jegomość nie jest tu sam – jego kolega jest w toalecie. Po 5 min.
dobijania się do drzwi, te w końcu się otwierają, odsłaniając tajemnicę kolegi,
który po prostu zasnął na klozecie. Długowłosy chłopak w ciężkim stanie
pokazuje na uszy, komunikując podniesionym głosem że nic nie słyszy, że ma
jakiś problem ze słuchem. Piszemy więc na kartce słowo „doktor” wskazując na jego
kolegę. Po paru minutach wahania w końcu podejmuje decyzję, by wezwać karetkę.
Pozostawiając sprawę w rękach właścicieli „hotelu”, oddalamy się na śniadanie i
zwiedzanie okolicy.
Cała sprawa nie wydaje się lekka,
bynajmniej nie dla naszych umysłów i dusz. Jesteśmy niemal pewni, że chłopak –
Australijczyk, mógł zapaść w śpiączkę. Głupota i ignorancja turystów, którzy
przybywają do tej części świata, nie daje nam spokoju.
Następnego dnia zawieramy przelotną
znajomość z parką Anglików, którzy imprezowali razem poprzedniej nocy. Po wielu
słowach przeprosin i podziękowań, ujawnili nam kulisy całej sprawy. Otórz
australijscy chłopcy kupili sobie kostkę heroiny - wspaniałą, bielutką... Oprócz
tego cały wieczór okraszany był alkoholem i marihuaną, które to w rezultacie
miały sprawić, że chłopcom wyrosną skrzydła. Niestety stało się z goła innaczej
(a może i nie. Może było tak, że młodzi jegomoście faktycznie wysoko polecieli,
rozbijając się jednak z kretesem o ziemię).
Azja to inny świat, inne zasady, inna rzeczywistość.
Tu na ulicy można znaleźć wszystko. Tajlandia, Laos, Kambodza przodują w ilości
prostytucji. Biznes handlu młodymi dziewczynami zaczął się tu już 30 lat temu,
a może i nawet wcześniej. Nie raz naszym oczom ukazywała się para: starszy
jegomość prowadzący pod rękę młodziutką Azjatkę i bynajmniej nie był to związek
oparty na Miłości.
Ponadto Laos jest krajem sąsiadującym
bezpośrednio z największymi producentami i dostawcami narkotykowymi tego
świata. W produkcję heroiny wmieszane są Chiny, Birma i Tajlandia, przez której
wrota wypuszczona jest ona do zachodniego świata. Tutaj jakość narkotyków jest
zgoła inna; są one o wiele mocniejsze, „czystsze”, o bardzo wysokiej jakości...
Biała śmierć narodziła się właśnie na tych ziemiach – z opium, a pola śmierci
wciąż rozprzestrzeniają się porastając niemal cały świat.
Tacy turyści przyjeżdżając tutaj, mają
okazję naprawdę „dobrze” i tanio się zabawić. Zatrzymują się na przykład w
takim Vang Vieng,
by zaliczyć tzw. tubbing – spływ na gumowych
dętkach po rzece. Już na wstępie każdy dostaje po kielichu, co powtarza się na
każdym przystanku odwiedzanym po drodze. Wraz z
drinkiem, który ląduje w żołądku, turysta otrzymuje splecioną z nitek, kolorową
bransoletkę, która ląduje na jego ręce. W rezultacie zjawiając się wieczorem w
barze, każdy ma powód do dumy i przechwałek, ile to on dzisiaj nie zaliczył.
Vang Vieng, choć przyrodniczo piękne i atrakcyjne miejsce, został sprowadzony
do dziwki, której ciałem handlują trzymający ją w garści alfonsi. Wieczorami
miejsce to zamienia się w jednen wielki „paradise party land”, gdzie
przekraczając próg baru każdy na powitanie dostaje drinka, bądź piwo za
darmochę... Wyobraźnia, czy zdrowy rązsądek, rozpuszcza się w morzu alkoholu,
rezultatem czego są m.in. częste wypadki motorowe, bądź podczas spływów,
również śmiertelne.
Zapuszczając się tutaj, pozbawieni blokad,
granic, kontroli społecznej turyści, dają upust swej grzesznej, chciwej
naturze. Jedynym ograniczeniem w tej części świata stają się tylko pieniądze...
Idealnie zobrazował to włoski pisarz - Tiziano Terzani, który ponad połowę
swojego życia spędził w tej części świata, będąc światkiem kształtującej się przez
lata historii. W swojej książce „Powiedział mi wróżbita” napisał:
„Cóż za straszliwym wynalazkiem jest turystyka,
jedna z najbardziej złowrogich gałęzi przemysłu! To za jej sprawą cały świat
stał sie jednym wielekim parkiem rozrywki, bezgranicznym Disneylandem. Już
wkrótce zaczną tu lądować nowi najeźćcy, żołnierze cesarstwa konsumpcjonizmu
zbrojni w nienażarte aparaty fotograficzne i kamery wideo, którzy odrą ten kraj
z naturalnej magii.”
To dzieje się już, a turyści nie odzierają
tego miejsca z jego magii tylko za sprawą kamer i aparatów. Robią to przede
wszystkim swą ignorancją, brakiem szacunku dla odrębnej kultury i tradycji; dla
wartości, które w tej części świata są jeszcze wciąż żywe i mocno zakorzenione
w codzienności jego mieszkańców.
Wieczorem wracamy do hotelu. Młodzi
Australijczycy dziękują nam za pomoc. Przysadzisty chłopak, który jeszcze dwa
dni temu był na granicy dwóch światów mówi, że wraca do szpitala – wciąż ma
problemy z oddychaniem. My układamy się do snu. Nagle budzi nas dźwięk
rozentuzjazmowanych głosów – „Tylko nie znowu!”. Wstajemy by zobaczyć co tym
razem. Ku naszemy zaskoczeniu witają nas te same twarze: para Anglików w
towarzystwie długowłosego australijczyka i kilku innych obcokrajowców. Wygląda
na to, że nikt nie wyciągnął lekcji z poprzedniego zdarzenia. Mówię Anglikowi o
szacunku. Ten wpada w kontrolowaną agresję...
Rano opuszczamy Luang Prapang, z nadzieją
na spokój w otoczeniu pięknej, nie skarzonej ludzką głupotą i ignorancją
Natury...
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz