Po przygodach w Luang Prabang nasz kolejny cel to wodospady
Kuang Si.
Spotkawszy
na swej drodze parę podróżników: Słowaczkę i Kanadyjczyka, postanawiamy za ich
zachętą spróbować stopa. Rano stajemy na drodze i w oczekiwaniu na szczęście,
studiujemy karteczkę z wypisanymi na niej laotańskimi zwrotami: „Czy jedziesz
do...”, „Czy możemy się z tobą zabrać?” Już po chwili uświadamiamy sobie, że
autostop jest tutaj zupełnie nowym zjawiskiem. Nikt z zatrzymanych (bardzo
nielicznych!) kierowców nie rozumie, o co nam chodzi. Po raz kolejny zderzamy
się z odmienną kulturą. Tutaj nikt czegoś takie nie robi. Nikt nie staje na
drodze i nie macha dłonią we wszystkie możliwe strony, by zatrzymać
przejeżdżający samochód. Nie ma wzorca, więc nie ma schematu postępowania. Nikt
tu nie wie, czym autostop jest, co sprawia, że smażymy się na gorącym słońcu
poranka, przez najbliższe dwie godziny. W końcu się udaje. Metodą gestów przekonujemy
kierowcę, by wywiózł nas za miasto. Wysiadamy przy piaszczystej drodze, która
ma nas doprowadzić do przyrodniczego cudu. Po 15 min. dochodzimy do znajdującej
się we wiosce opuszczonej świątyni, gdzie postanawiamy się nieco posilić. Z
tamtąd udaję się w stronę rzeki, gdzie spotykam rodzinę Francuzów, którzy
przybyli tu z dziećmi, by mogły doświadczyć dzikiej, azjatyckiej przyrody. Pytam
ich jak możemy się dostać do wodospadów. Oni patrzą na mnie zdziwieni,
odpowiadając, że wodospadami to trudno nazwać tą spływającą tarosowo rzekę. Mówią,
że pewnie pomyliliśmy miejsca i że to do którego zmierzamy znajduje się na
innej drodze, co oznacza że musimy zawrócić do miasta. Oni przyjechali tu, by
zobaczyć słonie. Trzymane na uwięzi, zamknietę na niewielkim terenie, podnoszą
atrakcyjność miejsca, będąc łakomym kąskiem dla tych, którzy zatrzymują się w
Luang Prapang. My nie chcemy uczestniczyć w tym szaleństwie. Pytam więc naszych
rozmówców i kierowcę, czy możemy się z nimi zabrać w drogę powrotną. Po chwili
namysłu Laotańczyk przytakuje i wszyscy razem udajemy się w drogę powrotną do
miasta. Tuż przed jego granicami zmieniamy nasz kierunek. Jeszce tylko spacer i
powtarzamy sytuację sprzed pary godzin.
.:świątynna kokoszka:. |
Widząc, że dzień chyli się ku końcowi i
że nie bardzo mamy szanasę na darmowy transport, negocjujemy rozsądną cenę z
jednym z turystycznych mini-ciężarówek, jadących w stronę wodospadów. Pod
wieczór jesteśmy na miejscu. Ani pokazuje przy wejściu kartę ITIC, dzięki czemu
płacimy za bilety tyle co Laotańczycy - uczciwie. Park w którego ramiona się
oddajemy, porywa nas bez reszty. Wspaniała przyroda udekorowana lazurowymi
wodospadami uwodzi nas całkowicie.
Postanawiamy zostać w parku na noc. Kiedy
światła gasną i ostatni turyści opuszczają ten raj na ziemi, znajdujemy swój
kącik pod dachami ulokowanej na terenie lasu restauracji. Rozluźnieni
delektujemy się otaczającym nas spokojem i pięknem przyrody, kiedy to naszym
oczom ukazuje się zmierzająca w naszym kierunku postać. „No to koniec przygody”
– myślimy. Okazuje się jednak, że Laotańczyk który nas wita będzie tylko (wraz
ze swoim kolegą) dzielił z nami przestrzeń restauracji. Po chwili z krzaków
wyłaniają się bambusowe pałąki i trzcinowa matka. Panowie goszczą tu jak widać
nie pierwszy raz. Nie mija chwila, kiedy stają przed nami dwa, gotowe do
zajęcia łoża. Wyglądało to tak, jakby dwóch jegomości składało meble z IKEI,
albo zabawkę z kinderniespodzianki. Wspaniała prostota życiowej mądrości. My
układamy się po przeciwnej stronie.
.:posłanie loklane:. |
.: i obcokrajowe:. |
Rano, korzystając z odosobnienia, zażywamy
odżywczej kąpieli. Po chwili zaczynają pojawiać się pierwsi wizytatorzy parku.
Z uśmiechami satysfakcji na twarzy, udajemy się jeszcze na krótką przechadzkę,
po czym opuszczamy zapełniający się ludźmi park. Drogę powrotną przemierzamy
stopem, którego udaje nam się złapać po dość długim spacerze w dół drogi.
Wyczerpani drogą, postanawiamy sprawdzić połączenia do Vientiane – stolicy
Laosu. Okazuje się, że autobus odjeżdża za godzinę. Zmęczeni autostopem kupujemy
dwa bilety. Choć droga liczy sobie jedyne 370km, Vientiane mamy przywitać dopiero o wschodzie
słońca...
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz