sobota, 28 lipca 2012

05.03.2012 Wodospady Kuang Si



Po przygodach w Luang Prabang nasz kolejny cel to wodospady
Kuang Si.
Spotkawszy na swej drodze parę podróżników: Słowaczkę i Kanadyjczyka, postanawiamy za ich zachętą spróbować stopa. Rano stajemy na drodze i w oczekiwaniu na szczęście, studiujemy karteczkę z wypisanymi na niej laotańskimi zwrotami: „Czy jedziesz do...”, „Czy możemy się z tobą zabrać?” Już po chwili uświadamiamy sobie, że autostop jest tutaj zupełnie nowym zjawiskiem. Nikt z zatrzymanych (bardzo nielicznych!) kierowców nie rozumie, o co nam chodzi. Po raz kolejny zderzamy się z odmienną kulturą. Tutaj nikt czegoś takie nie robi. Nikt nie staje na drodze i nie macha dłonią we wszystkie możliwe strony, by zatrzymać przejeżdżający samochód. Nie ma wzorca, więc nie ma schematu postępowania. Nikt tu nie wie, czym autostop jest, co sprawia, że smażymy się na gorącym słońcu poranka, przez najbliższe dwie godziny. W końcu się udaje. Metodą gestów przekonujemy kierowcę, by wywiózł nas za miasto. Wysiadamy przy piaszczystej drodze, która ma nas doprowadzić do przyrodniczego cudu. Po 15 min. dochodzimy do znajdującej się we wiosce opuszczonej świątyni, gdzie postanawiamy się nieco posilić. Z tamtąd udaję się w stronę rzeki, gdzie spotykam rodzinę Francuzów, którzy przybyli tu z dziećmi, by mogły doświadczyć dzikiej, azjatyckiej przyrody. Pytam ich jak możemy się dostać do wodospadów. Oni patrzą na mnie zdziwieni, odpowiadając, że wodospadami to trudno nazwać tą spływającą tarosowo rzekę. Mówią, że pewnie pomyliliśmy miejsca i że to do którego zmierzamy znajduje się na innej drodze, co oznacza że musimy zawrócić do miasta. Oni przyjechali tu, by zobaczyć słonie. Trzymane na uwięzi, zamknietę na niewielkim terenie, podnoszą atrakcyjność miejsca, będąc łakomym kąskiem dla tych, którzy zatrzymują się w Luang Prapang. My nie chcemy uczestniczyć w tym szaleństwie. Pytam więc naszych rozmówców i kierowcę, czy możemy się z nimi zabrać w drogę powrotną. Po chwili namysłu Laotańczyk przytakuje i wszyscy razem udajemy się w drogę powrotną do miasta. Tuż przed jego granicami zmieniamy nasz kierunek. Jeszce tylko spacer i powtarzamy sytuację sprzed pary godzin. 
.:świątynna kokoszka:.
Widząc, że dzień chyli się ku końcowi i że nie bardzo mamy szanasę na darmowy transport, negocjujemy rozsądną cenę z jednym z turystycznych mini-ciężarówek, jadących w stronę wodospadów. Pod wieczór jesteśmy na miejscu. Ani pokazuje przy wejściu kartę ITIC, dzięki czemu płacimy za bilety tyle co Laotańczycy - uczciwie. Park w którego ramiona się oddajemy, porywa nas bez reszty. Wspaniała przyroda udekorowana lazurowymi wodospadami uwodzi nas całkowicie. 




Postanawiamy zostać w parku na noc. Kiedy światła gasną i ostatni turyści opuszczają ten raj na ziemi, znajdujemy swój kącik pod dachami ulokowanej na terenie lasu restauracji. Rozluźnieni delektujemy się otaczającym nas spokojem i pięknem przyrody, kiedy to naszym oczom ukazuje się zmierzająca w naszym kierunku postać. „No to koniec przygody” – myślimy. Okazuje się jednak, że Laotańczyk który nas wita będzie tylko (wraz ze swoim kolegą) dzielił z nami przestrzeń restauracji. Po chwili z krzaków wyłaniają się bambusowe pałąki i trzcinowa matka. Panowie goszczą tu jak widać nie pierwszy raz. Nie mija chwila, kiedy stają przed nami dwa, gotowe do zajęcia łoża. Wyglądało to tak, jakby dwóch jegomości składało meble z IKEI, albo zabawkę z kinderniespodzianki. Wspaniała prostota życiowej mądrości. My układamy się po przeciwnej stronie. 
.:posłanie loklane:.
.: i obcokrajowe:.
Rano, korzystając z odosobnienia, zażywamy odżywczej kąpieli. Po chwili zaczynają pojawiać się pierwsi wizytatorzy parku. Z uśmiechami satysfakcji na twarzy, udajemy się jeszcze na krótką przechadzkę, po czym opuszczamy zapełniający się ludźmi park. Drogę powrotną przemierzamy stopem, którego udaje nam się złapać po dość długim spacerze w dół drogi. Wyczerpani drogą, postanawiamy sprawdzić połączenia do Vientiane – stolicy Laosu. Okazuje się, że autobus odjeżdża za godzinę. Zmęczeni autostopem kupujemy dwa bilety. Choć droga liczy sobie jedyne 370km, Vientiane mamy przywitać dopiero o wschodzie słońca... 





Brak komentarzy:

Prześlij komentarz