poniedziałek, 6 sierpnia 2012

06.03.2012 Vientianne


.:duma Vientiane:.
Droga jest kręta i poszatkowana dziurami niczym szwajcarski ser. Sprawia to, że nocna podróż nie należy do najprzyjemniejszych. Śmiejemy się jednak, że po doświadczeniach w Indiach jesteśmy odporni na wszystkoJ Rano wjeżdżamy do stolicy. Wraz z grupą turystów bierzemy lokalny transport, który dowozi nas do śpiącego jeszcze miasta. Opustoszałe ulice wprawiają nas w przyjemny stan relaksu, pozwalając zatopić się w spokojnym i kojącym oddechu poranka. Po chwili namysłu, postanawiamy spróbować zatrzymać się u mnichów. Udajemy się więc do jednego z monastyrów, by zapytać, czy możemy z nimi zostać. Przydziany w pomarańczawe szaty mnich nie odmawia, prowadząc nas do znajdującego się na piętrze pokoju.




Vientiane określone jest przez Lonely Planet jako najbardziej zczilautowana stolica świata. Wychodząc na ulice miasta w mig rozumiemy dlaczego. Miasto tak naprawdę jest dużym miasteczkiem, z niewielką ilością przecinających jego przestrzeń pojazdów. Całe życie toczy się tak naprawdę wieczorami i to głównie w jego części turystycznej położonej nad brzegiem Mekongu. Oprócz nielicznych świątyń, nie bardzo jest tutaj co zwiedzać. Ot, kupa betonu, gdzieniegdzie poprzeplatana drzewami. Tego dnia wypożyczamy rowery i udajemy się na przejażdżkę po okolicy, udając się również do rozsławionego buddyjskiego kompleksu - Phra That Luang.




A następnie do świątyni, na terenie której można zaczerpnąć tradycyjnego masażu. Odnajdujemy świątynię. Tradycyjny masaż w tych stronach bazuje na ucisku, coś na kształt akupresury. Po rozluźnieniu mięśni w oparach ziołowej sauny, rozkładamy się na łożach. Masaż bynajmniej nie należy do najdelikatniejszych i przez to najprzyjemniejszych. Nie odnajduję w nim fachowości. Być może dlatego, iż nie jest to masaż terapeutyczny, relaksacyjny, do którego my, ludzie zachodu przywykliśmy. Po akupresurze jeszcze raz udajemy się do sauny, by dać odetknąć zmęczonymi podróżą: ciału i duszy.




Po zmroku wracamy do miasta, gdzie nad brzegiem Mekongu wita nas tutejszy „nocny market”. Niewątpliwie jest on o wiele uboższy niż ten, którego doświadczyliśmy w Luang Prapang. Nie znajdując na nim dla siebie nawet strawy, udajemy się do naszej świątyni na spoczynek. W drodze powrotnej spotykamy Dominika – francuza poznanego jeszcze w Tajlandii. Nasze drogi, ku wspólnej radości, splotły się ze sobą nieoczekiwanie po raz czwarty: dwa razy w Tajlandii i dwa razy w Laosie. Ziemski świat po raz kolejny udowadnia, że jest tylko małą kulką zawieszona gdzieś w nieskończonej przestrzeni Wszechświata.
Rano wyruszamy na rowerach, by zobaczyć rozsławioną przez fotografię z przewodnika złotą stupę: Pha That Luang – World Precious Sacred Stupa. Słońce pali kiedy w połowie drogi przejeżdżamy przez łuk triumfalny, laotańską kopię paryskiego monumentu. W końcu jesteśmy na miejscu. Złota stupa, otoczona czymś na kształt parku, spogląda na nas z oddali. Kiedy do niej dojeżdżamy, okazuje się, że w tych godzinach jest ona zamknięta. Jakoś specjalnie nad tym nie ubolewając, rozsiadamy się na chwilę w parku, który obdarowuje nas pięknym spotkaniem...
Pozostałą część dnia spędzamy .......
Następnego poranka opuszczamy stolicę Laosu, postanawiając spróbować dojechać autostopem do ukrytej między wioskami centralnego wschodu jaskini Kong Lor - rozciągającego sie na ok. 7 km. cudu przyrodniczego Planety Ziemi.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz