Chiang Mai opuszczamy z samego rana. Po raz
pierwszy w tej cześci świata postanawiamy spróbować stopa, który okazuje sie
działać całkiem przyzwoicie. Pokonując małe odległości zmierzamy na północ
Tajlandi, by (jeśli los pozwoli) zobaczyć tam jej rdzennych mieszkańców.
Tajlandie, jak i jej północnych sąsiadów (Birme i Laos + Vietnam) zamieszkuje
wiele plemion, które wciąż żyjąc w sposób tradycyjny, stały się łakomym kąskiem
dla turystów. Co jednak turystyka z nich uczyniła, to już jest odrębna sprawa. Jedną
z chyba najsmutniejszych historii, jest opowieść o plemieniu Karen – tzw. długoszyich.
Kobiety przywdziewając kolorowe stroje i metalowe obręcze na swoich szyjach,
stały sie produktem turystycznego marketingu. To, co obecnie reprezentują, jest
dalekie od tradycyjnego sposobu życia. Wyczuwając dobry biznes, kobiety tego
plemienia zaczęły „sprzedawać” swoją duszę diabłu w białej skórze. Stały się
obiektem chciwej ciekawości, niczym zwierzęta w zoo. Tradycja skończyła się
wraz z zyskiem materialnym, jaki napłynął dzięki białemu turyście. Kobiety
Karen przywdziewają stroje już tylko dla niego; wystawiają się na tysiące
strzałów migawki dziennie, z każdym jednym zdjęciem tracąc cząstkę swojej duszy...
Mając przed oczami obraz tej smutnej
rzeczywistości, nie chcemy brać w tym udziału. „Polując” na rozsypane w
południowo – wschodniej Azji północne plemienia, szukamy raczej możliwości
obcownia z nimi w ich naturalnym środowisku; szukamy autentyczności i
naturalności; szczerej, kulturowej odrębności, o którą już tak trudno na naszym
globie.
W drodze na północ, wraz z miłą parką
Tajów, zboczamy na chwilę z kursu, by popodziwiać wspaniałą, nowoczesną
świątynię - cud architektoniczny XX w.
Cała w bieli i srebrze, przywodzi na myśl baśniowe królestwa, którymi w
dziciństwie karmili nas rodzice i dziadkowie. Niczym siedziba Królowej Śniegu,
świątynia roztacza swe piękno nad zabetonowanym dookoła światem.
Po krótkiej rozmowie okazuje się, że nasza
parka jedzie aż do granicy birmańskiej, by (jak setki innych Tajów) zaopatrzyć
się w sąsiednim kraju na jednym z przygranicznych marketów. Postanawiamy więc
spróbować szczęścia i jeżeli to możliwe, przekroczyć granice Birmy, by ujrzeć
jej wciąż dla nas tajemniczych mieszkańców. Na granicy okazuję się, że nie
będąc obywatelami Tajlandi, musimy wykupić jednodniową wizę, której cena wcale
nas do tego nie zachęca. Ponad to, taka wiza uprawniała by nas tylko do
poruszania się na wyznaczonym obszarze miasta, na co nasza ciekawość bez
wątpienia by nam na to nie pozwoliła.
Widząc spoglądający na nas z góry dach
buddyjskiej świątyni, postanawiamy poszukać tam miejsca na nocleg. Wdrapując
się po stromych, długich schodach, myślimy już tylko o odpoczynku. Jak i w
innych przypadkach, buddyjscy mnisi okazali się wspaniałymi gospodarzami. Co
prawda obyło się tym razem bez ciasteczek, niemniej jednak otrzymaliśmy całkiem
przyjemny kawałek trawki pod nasz namiocik. W świątyni spotykamy Rosjanina,
który tak jak my podróżuje po Azji. Młody chłopak przejechał stopem, aż do
Indonezji, a teraz był w drodze powrotnej do kraju (przez Laos, Wietnam i
Chiny). Zaskoczyła nas jego skrupulatność, kiedy pokazał nam nienagannie
wydrukowane i zalaminowane zwroty w różnych językach azjatyckiego świata, typu:
Gdzie mogę spać za darmo? Dokąd jedziesz? Czy mogę jechać z tobą?...
Spędzamy spokojną noc w objęciach
świątynnych murów, a nad ranem obdarowani jedną z takich pomocnych karteczek,
żegnamy się z naszym przyjacielem, by ruszyć na granicę z Laosem.
Prażące słońce i rzadszy w tej części
Tajlandii ruch, nie ułatwiał nam stopowania. Po przejechaniu zaledwie 150 km.
Tego dnia, postanawiamy skorzystać ze wspaniałego ogródka wiozącej nas ze sobą
nauczycielki i ułożyć się do snu. Jej mąż jest ogrodnikiem, który zajmuje się
głównie uprawą produktów ekologicznych: bananów, mango, guawy, pomidorów...co
musimy przyznać nieco nas zaskoczyło. Ta forma uprawy nie jast tak popularna w
tej części świata. Nawet na wsi ludzie odchodzą już od tradycyjnej,
„niepryskanej” uprawy.
Rankiem obmywamy nasze ciała w strumieniu i
jeszcze przed ósmą stajemy na drodze, mając nadzieję na wczesne osiągnięcie
celu. Do granicy zostało jeszcze 60km. Oby los nam sprzyjał.
Po chwili czekania ładujemy się na pakę
pick – upa, jedynego słusznego transportu w Tajlandii. Młody mężczyzna
uśmiechając się szeroko, proponuje byśmy na chwilę pojechali z nim do jego
wioski, gdyż musi tam coś załatwić, a później podrzuci nas jeszcze kawałek w
kierunku granicy. O niczym innym nie marzyliśmy! W końcu przyjdzie nam zobaczyć
wiejskie życie Tajów...
.:na "pace":. |
Zjeżdżamy
z drogi między drewniane domki usadowione bezpiecznie na palach. Ludzie witają
nas uśmiechami i serdecznymi uściskami dłoni. Spacerujemy chwilę po wiosce.
Słomiano – drewniane domy i atmosfera miejsca, wprawiają nas w miły,
kontemplacyjny nastrój. Widząc naszego kierowcę, trzymającego w ręku pułapkę na
szczury pytamy, czy mają ich dużo we wiosce. Ten podekscytowany odpowiada, że
tak. Po chwili zagadka jego rozentuzjazmowanej twarzy sama się rozwiązuje,
ukazując nam brutalną prawdę o wyłapywanych przez mieszkańców zwierzątkach.
Przed domem naszym oczom ukazała się kobieta przygotowująca lokalny przysmak –
grillowane szczury...!!!... szczerze mówiąc nie byłam w stanie przygladać się
temu widokowi, dlatego też zdjęcia umieszczamy na końcu postu, aby co wrażliwsi
nie musieli tego ogladać.
Czas w
takich miejscach zdaje się nie istnieć, a rytm dnia wyznaczany jest przez
pianie koguta i wędrówkę słońca po nieboskłonie. Właściwie ta wioska niczym nie
różniła się od tych znanych nam z
Polski, może jedną rzeczą (oprócz jadłosposu rezcz jasna) – a mianowicie życiem
społecznym. Tutaj ściany domów zdają się istnieć tylko w celun schronienia się
przed nieprzyjemną pogodą,a całe życie
odbywa się na zewnątrz – tam się gotuje, piecze, pracuje... szczególnie
spodobał mi się obraz kobiet z kilku pokoleń, które siedziały w drewnianej wiacie
zbitej z bambusa, powoli posilając się śniadaniem.
Siedziały
tak sobie po środku wioski, jakby od niechcenia przeżuwając klejący się ryż i
gawędząc z przechodzącymi znajomymi. Ot taki, powolny poranek pozwalający
płynnie wejść w dzień, oswoić go i poczuć, że się żyje...
Uradowani ze zdobytego doświadczenia
opuszczamy wioskę. Po niespełna godzinie docieramy do granicy.
Tajlandię z Laosem (na północy kraju) dzieli
naturalna granica rzeki Mekong. Aby dostać się na drugą stronę, trzeba
przepłynąć rzekę łódką. Nagle uświadamiam sobie, że zasób naszego portwela jest
mniejszy, niż wymagana opłata za transport. Uśmiecham się więc szeroko do
siedzącej przy stoliku kobiety i z rozłożonymi ramionami tłumaczę, że to nasze
ostatnie tajskie pieniądze. Kobieta odwzajemnie uśmiech i już po chwili z dwoma
biletami w ręce suniemy przez spokojne wody Mekongu.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz