piątek, 6 lipca 2012

28-30.02.12. Co się w tajskich zakamarkach czai?



Chiang Mai opuszczamy z samego rana. Po raz pierwszy w tej cześci świata postanawiamy spróbować stopa, który okazuje sie działać całkiem przyzwoicie. Pokonując małe odległości zmierzamy na północ Tajlandi, by (jeśli los pozwoli) zobaczyć tam jej rdzennych mieszkańców. Tajlandie, jak i jej północnych sąsiadów (Birme i Laos + Vietnam) zamieszkuje wiele plemion, które wciąż żyjąc w sposób tradycyjny, stały się łakomym kąskiem dla turystów. Co jednak turystyka z nich uczyniła, to już jest odrębna sprawa. Jedną z chyba najsmutniejszych historii, jest opowieść o plemieniu Karen – tzw. długoszyich. Kobiety przywdziewając kolorowe stroje i metalowe obręcze na swoich szyjach, stały sie produktem turystycznego marketingu. To, co obecnie reprezentują, jest dalekie od tradycyjnego sposobu życia. Wyczuwając dobry biznes, kobiety tego plemienia zaczęły „sprzedawać” swoją duszę diabłu w białej skórze. Stały się obiektem chciwej ciekawości, niczym zwierzęta w zoo. Tradycja skończyła się wraz z zyskiem materialnym, jaki napłynął dzięki białemu turyście. Kobiety Karen przywdziewają stroje już tylko dla niego; wystawiają się na tysiące strzałów migawki dziennie, z każdym jednym zdjęciem tracąc cząstkę swojej duszy...
Mając przed oczami obraz tej smutnej rzeczywistości, nie chcemy brać w tym udziału. „Polując” na rozsypane w południowo – wschodniej Azji północne plemienia, szukamy raczej możliwości obcownia z nimi w ich naturalnym środowisku; szukamy autentyczności i naturalności; szczerej, kulturowej odrębności, o którą już tak trudno na naszym globie.
W drodze na północ, wraz z miłą parką Tajów, zboczamy na chwilę z kursu, by popodziwiać wspaniałą, nowoczesną świątynię  - cud architektoniczny XX w. Cała w bieli i srebrze, przywodzi na myśl baśniowe królestwa, którymi w dziciństwie karmili nas rodzice i dziadkowie. Niczym siedziba Królowej Śniegu, świątynia roztacza swe piękno nad zabetonowanym dookoła światem.




.:karmiąca:.

Po krótkiej rozmowie okazuje się, że nasza parka jedzie aż do granicy birmańskiej, by (jak setki innych Tajów) zaopatrzyć się w sąsiednim kraju na jednym z przygranicznych marketów. Postanawiamy więc spróbować szczęścia i jeżeli to możliwe, przekroczyć granice Birmy, by ujrzeć jej wciąż dla nas tajemniczych mieszkańców. Na granicy okazuję się, że nie będąc obywatelami Tajlandi, musimy wykupić jednodniową wizę, której cena wcale nas do tego nie zachęca. Ponad to, taka wiza uprawniała by nas tylko do poruszania się na wyznaczonym obszarze miasta, na co nasza ciekawość bez wątpienia by nam na to nie pozwoliła.
Widząc spoglądający na nas z góry dach buddyjskiej świątyni, postanawiamy poszukać tam miejsca na nocleg. Wdrapując się po stromych, długich schodach, myślimy już tylko o odpoczynku. Jak i w innych przypadkach, buddyjscy mnisi okazali się wspaniałymi gospodarzami. Co prawda obyło się tym razem bez ciasteczek, niemniej jednak otrzymaliśmy całkiem przyjemny kawałek trawki pod nasz namiocik. W świątyni spotykamy Rosjanina, który tak jak my podróżuje po Azji. Młody chłopak przejechał stopem, aż do Indonezji, a teraz był w drodze powrotnej do kraju (przez Laos, Wietnam i Chiny). Zaskoczyła nas jego skrupulatność, kiedy pokazał nam nienagannie wydrukowane i zalaminowane zwroty w różnych językach azjatyckiego świata, typu: Gdzie mogę spać za darmo? Dokąd jedziesz? Czy mogę jechać z tobą?...
Spędzamy spokojną noc w objęciach świątynnych murów, a nad ranem obdarowani jedną z takich pomocnych karteczek, żegnamy się z naszym przyjacielem, by ruszyć na granicę z Laosem.


Prażące słońce i rzadszy w tej części Tajlandii ruch, nie ułatwiał nam stopowania. Po przejechaniu zaledwie 150 km. Tego dnia, postanawiamy skorzystać ze wspaniałego ogródka wiozącej nas ze sobą nauczycielki i ułożyć się do snu. Jej mąż jest ogrodnikiem, który zajmuje się głównie uprawą produktów ekologicznych: bananów, mango, guawy, pomidorów...co musimy przyznać nieco nas zaskoczyło. Ta forma uprawy nie jast tak popularna w tej części świata. Nawet na wsi ludzie odchodzą już od tradycyjnej, „niepryskanej” uprawy.
Rankiem obmywamy nasze ciała w strumieniu i jeszcze przed ósmą stajemy na drodze, mając nadzieję na wczesne osiągnięcie celu. Do granicy zostało jeszcze 60km. Oby los nam sprzyjał.
Po chwili czekania ładujemy się na pakę pick – upa, jedynego słusznego transportu w Tajlandii. Młody mężczyzna uśmiechając się szeroko, proponuje byśmy na chwilę pojechali z nim do jego wioski, gdyż musi tam coś załatwić, a później podrzuci nas jeszcze kawałek w kierunku granicy. O niczym innym nie marzyliśmy! W końcu przyjdzie nam zobaczyć wiejskie życie Tajów...
.:na "pace":.
                        

Zjeżdżamy z drogi między drewniane domki usadowione bezpiecznie na palach. Ludzie witają nas uśmiechami i serdecznymi uściskami dłoni. Spacerujemy chwilę po wiosce. Słomiano – drewniane domy i atmosfera miejsca, wprawiają nas w miły, kontemplacyjny nastrój. Widząc naszego kierowcę, trzymającego w ręku pułapkę na szczury pytamy, czy mają ich dużo we wiosce. Ten podekscytowany odpowiada, że tak. Po chwili zagadka jego rozentuzjazmowanej twarzy sama się rozwiązuje, ukazując nam brutalną prawdę o wyłapywanych przez mieszkańców zwierzątkach. Przed domem naszym oczom ukazała się kobieta przygotowująca lokalny przysmak – grillowane szczury...!!!... szczerze mówiąc nie byłam w stanie przygladać się temu widokowi, dlatego też zdjęcia umieszczamy na końcu postu, aby co wrażliwsi nie musieli tego ogladać.
Czas w takich miejscach zdaje się nie istnieć, a rytm dnia wyznaczany jest przez pianie koguta i wędrówkę słońca po nieboskłonie. Właściwie ta wioska niczym nie różniła się od tych  znanych nam z Polski, może jedną rzeczą (oprócz jadłosposu rezcz jasna) – a mianowicie życiem społecznym. Tutaj ściany domów zdają się istnieć tylko w celun schronienia się przed nieprzyjemną pogodą,a  całe życie odbywa się na zewnątrz – tam się gotuje, piecze, pracuje... szczególnie spodobał mi się obraz kobiet z kilku pokoleń, które siedziały w drewnianej wiacie zbitej z bambusa, powoli posilając się śniadaniem.
Siedziały tak sobie po środku wioski, jakby od niechcenia przeżuwając klejący się ryż i gawędząc z przechodzącymi znajomymi. Ot taki, powolny poranek pozwalający płynnie wejść w dzień, oswoić go i poczuć, że się żyje...




.:sklep:.
.:zwierzęta przydomowe:.
Uradowani ze zdobytego doświadczenia opuszczamy wioskę. Po niespełna godzinie docieramy do granicy.
Tajlandię z Laosem (na północy kraju) dzieli naturalna granica rzeki Mekong. Aby dostać się na drugą stronę, trzeba przepłynąć rzekę łódką. Nagle uświadamiam sobie, że zasób naszego portwela jest mniejszy, niż wymagana opłata za transport. Uśmiecham się więc szeroko do siedzącej przy stoliku kobiety i z rozłożonymi ramionami tłumaczę, że to nasze ostatnie tajskie pieniądze. Kobieta odwzajemnie uśmiech i już po chwili z dwoma biletami w ręce suniemy przez spokojne wody Mekongu.

.:przysmak...:.


Brak komentarzy:

Prześlij komentarz