czwartek, 23 sierpnia 2012

15-16.03.2012. Wietnamskie dzieci kwiatów - z wizytą u Flower Hmong

.:kobieta z ludu Flower Hmong:.

Wstajemy rano, by zdążyć na poranny pociąg na północ, która powinna obdarować nas spotkaniem z żyjącymi tam plemionami Flower Hmong. Wiedząc, że głównym miejscem docelowym turystów jest położona w górach miejscowość Sapa, postanawiamy obrać inny kierunek - oddalone o kilkadziesiąt kilometrów na wschód miasteczko Bac Ha.
Zajmujemy miejsca w klasie generalnej. Twarde, drewniane, małe ławy wprawiają nas w dyskomfort podróżniczy. W naszym przedziale tłum ludzi cisnący się na siedzeniach. Idę więc sprawdzić inne przestrzenie pociągu. Dwa wagony dalej odnajduję przedział zupełnie pusty. Komunizm pełną gębą. Przenosimy się więc wraz z Aną. Zmęczony po krótkiej nocy, usadawiam się na podłodze i zasypiam. Po pewnym czasie przedział zaczyna zapełniać się ludźmi. Zasiadam na ławie. Dosiada się do mnie jakiś mężczyzna. Spogląda na mnie badawczym wzrokiem. Po chwili bierze do ręki moją książkę i zaczyna przeglądać. Przyglądam się temu z zaskoczeniem. Nagle mężczyzna poklepuje mnie po ramieniu. Czuję, jak zaczyna się we mnie kotłować. Jakaś kobieta potrząsa udem Any; ktoś inny podstawia swoje stopy przed jej śpiącą twarz... Ci ludzie nic sobie nie robią z prywatności. Granice prywatnej przestrzeni łamane są tutaj na każdym kroku, niemal przez każdego. Nagle uświadamiam sobie, że nie jesteśmy do tego zupełnie przyzwyczajeni, że pochodzimy z innego świata. Tutejsza kultura jest zupełnie inna i nierzadko wywołująca w nas poirytowanie.
Postanawiam to zostawić i tylko się temu przyglądać. To niesamowite doświadczenie zmagać się z własnymi przyzwyczajeniami, schematami, naleciałościami kulturowymi, z własnym umysłem...
Kilkugodzinna droga przebiega w społecznej atmosferze. A to ktoś poczęstuje przepalaną ryżówką, a to sam się czymś poczęstuje, weźmie do ręki, by z zaciekawieniem przebadać najmniejszy szczegół; czasem wspólne śmiechy, czasem wymiana zdań...Wszystko jednak w niepewnej atmosferze wspólnej badawczości. Ich otwartość nie płynie prosto z serca; to nie serdeczność, lecz ciekawość, połączona z pewnym rodzajem nieufności.

.:sleeper po stefanowemu:.
.:kolektywne palenie tytoniu:.
Pod wieczór docieramy do miasteczka, które wita nas spokojem i kolektywizmem w stylu socjalistycznym. Udajemy się poza granice miejscowości, gdzie znajdujemy miejsce na rozbicie namiotu. Jeszcze tylko kolacja (bagietka z ziołami, serkiem topionym i pomidorem) i zasłużony odpoczynek.

Rano wychodzimy na drogę, próbując złapać stopa. W końcu zatrzymuje się ciężarówka, która podwozi nas kilkanaście kilometrów do następnej miejscowości. Tam udajemy się na krzyżówkę, by złapać kolejny transport. Po dłuższej chwili udaje nam się złapać kolejną ciężarówkę. Młody chłopak wiezie nas serpentyną przecinającą tutejszy górzysty krajobraz do samego Bac Ha. Pomimo uzgodnionych warunków podróży, na koniec kierowca pyta nas o pieniądze. Obdarowujemy go słodkościami i żegnając szerokim uśmiechem oddalamy się w stronę pobliskiej restauracji.

.:wietnamska fajka wodna:.
Tego samego dnia postanawiamy wybrać się poza miasteczko na małą wędrówkę po okolicznych wzgórzach. Wędrując w otoczeniu pięknej przyrody, naszym oczom ukazują się odziane w kolorowe szaty postacie. Miejscowa ludność wciąż zachowała swoją autentyczność, kultywując przekazywaną z dziada pradziada plemienną tradycję. Znajdujemy zaciszne miejsce na rozbicie namiotu, gdzie układamy się do snu. 


.:tarasy ryżowe:.



Rano wita nas mały komitet powitalny, liczący sobie tylko dwójkę osobników: starowinkę i (najprawdopodobniej) jej wnuczka. Obdarowujemy ich zdziwione twarze szerokim uśmiechem, który oni odwzajemniają. Zwijamy namiot i ruszamy na podbój okolicznych pagórków i wiejskiego życia. 
.:komitet powitalny:.
Schodząc w dół słyszymy głos starszego mężczyzny, który zaprasza nas do swojej chaty. Myślimy – czas na herbatkę. Nasz gospodarz ma jednak nam coś innego do zaoferowania. Na klepisku lądują dwa kieliszki, które po chwili wypełnia biała ciecz. My nazwalibyśmy to pewnie sake, a trunek okazał się niczym innym jak ryżowym bimbrem. Ani odmawia kolejki, tłumacząc, że nie czuje się najlepiej: zawroty głowy, ogólne osłabienia, podejrzenia gorączki... Słysząc to do izby wchodzi kobieta – odziana w kolorowy, tradycyjny dla plemienia Flower Hmong strój gospodyni. Zaczyna podszczypywać Any ciało w miejscu tzw. trzeciego oka, gdzie po chwili pojawia się sinokrwisty ślad. Kobieta kontynuuje zabieg, tworząc na ramionach oraz klatce piersiowej symetryczną mozaikę fioletowo – czerwonych znamion. Tradycyjna medycyna wschodu, wciąż jest żywa na tych terenach. Ta wspaniała, wielka mądrość, która nawet na naszych ziemiach przekazywana była z pokolenia na pokolenia, tutaj nadal istnieje, wraz z istniejącą tradycją, ludnością, która nie zna świata przepełnionego bodźcami modernistycznej cywilizacji – mordercy boskiej harmonii; harmonii, o której Azja od dawna już wspominała, prezentując ją za pomocą czarno – białego znaku przedstawiającego energie Jin i Jang.
.:prawy do lewego:.
.:gospodarz:.
.:gospodyni:.
.:wietnamska akupresura:.
Na własnej skórze możemy doświadczyć skuteczności tej prawiedzy.
Ana w momencie traci temperaturę, która spada poniżej 36o. Widząc, że nie czuje się ona stabilnie, kobieta oferuje jej posłanie i okrywa własną kołdrą. Ta zasypia otulona zapachem dymu, paleniska wypełniającego cały dom...
Po 30 min. opuszczamy naszych gospodarzy, zostawiając w podzięce mały woreczek z zieloną herbatą, którą w tych stronach namiętnie się popija (pomijając ryżowy bimber). 


.:gospodarstwo domowe:.
Przedzierając się przez kolejne wzniesienia, trafiamy przed wrota następnej izby, której właściciel również zaprasza do środka na małe „conieco”. Nie odmawiamy, pozwalając białej cieczy zmiękczyć nasze mięśnie. W czasie wędrówki przyroda tego regionu raczy nas swoim pięknem: zielone tarasy, mały wodospad niczym wstęga przecinający skalne wzniesienia, pola uprawne, będące znakiem ludzkiej egzystencji... Krajobraz przyrody okraszony jest postaciami tutejszej ludności, których kolorowe stroje kontrastują z otaczającym brązem i zielenią. Plemienne kobiety często pracują w polu, bądź przy budowie drogi właśnie w tych tradycyjnych odzieniach, które wydają się ciążyć obładowanemu i tak ciężką pracą ciału. Kobiety kopią, równają, wyrywają, noszą, dźwigają... i nie ma to najmniejszego znaczenia, że (w zachodnim rozumieniu) są istotami słabszymi. Na tych ziemiach każda para rąk jest wartością, a ręce kobiece nie różnią się niczym od męskich.
.:"na drugą nóżkę":.





 


Pod koniec dnia schodzimy do wioski. Krajobraz powoli zaczyna się zmieniać. Pojawiają się pierwsze pojazdy mechaniczne, murowane domy, szare i proste ubiory ludzkie...
Znajdujemy miejsce na nocleg niedaleko wioski, by nad ranem móc doświadczyć niesamowitości spotkania, jakim jest cotygodniowy, lokalny targ.



Brak komentarzy:

Prześlij komentarz