poniedziałek, 20 sierpnia 2012

12 - 14.03.2012: Ha Noi - wizytówka Wietnamu



Życie w Wietnamie toczy się na ulicy. Przykładem tego może być niewątpliwie stolica państwa. Wysiadamy o 4.30 na dworcu w Ha Noi. Budzący się do życia poranek mobilizuje mieszkańców miasta do codziennej, rutynowej pracy. Ulice zaczynają zapełniać się małymi stoliczkami i taborecikami, wielkością dorównującym tym w europejskich przedszkolach. Zasiadamy skuleni przy jednym z takich miniatur i zamawiamy gorący trunek, który ma rozgrzać nasze zmarznięte i zmęczone po nocnej podróży ciała. Do spotkania z naszym nowym gospodarzem z CS mamy jeszcze chwilę czasu. Postanawiam więc przespacerować się ulicami miasta, które właśnie budzi się do życia. Pobocza zapełniają się szeregami takich przedszkolnych stolików, oferujących przechodniom swe narodowe przysmaki: zupę ze świni, świńskie nóżki, ryż mieszany ze świńskimi wywarami... Oprawiona, przerobiona, przetworzona na wszelaki sposób świnia, jest tutaj dosłownie wszędzie! W każdym daniu. Wietnamczycy wierzą (a może raczej bazując na medycynie chińskiej – wiedzą), że picie zup oraz wywarów świńskich, wygładza cerę i zapewnia długowieczność.
Porankiem można napić się również kawy z lokalnej uprawy, parzonej tutaj w bardzo specyficzny sposób i podawanej zazwyczaj ze słodkim, skondensowanym mlekiem. Oprócz powyższego, ulice miasta dekorują: sprzedawcy słodkiego, lepkiego ryżu okraszanego skwarkami, sprzedawcy bagietek (pozostałość po francuskiej kolonializacji), czy owoców, przysiadujący co chwilę na skrzyżowaniach i oczywiście zielona herbata. Jest godzina szósta rano, a miasto tętni życiem, tak jak gdyby była to pora lanczu. Nasz gospodarz z CS mieszka na szczęście nie daleko dworca. Udajemy się więc do niego o 7.00 i przez najbliższe pół dnia odsypiamy pociągową włóczęgę.

.:zielona herbatka:.

.:kawa po wietnamsku:.
Po południu udajemy się do jednej z wegetariańskich restauracji, namierzonych dzięki Lonely Planet. Tu doświadczamy czegoś, co zwane jest powszechnie „niebem w gębie”. Początkowo jesteśmy nieco zmieszani widząc nazwy dań w menu: kurze udka, spring rols z krewetkami, pieczeń wołowa, wieprzowe kuleczki, etc. Pytamy więc, czy to aby na pewno wegetariańska restauracja. Pani z uśmiechem odpowiada, że w 100% J Zamawiamy jeden z zestawów, który odsłania przed nami tajemnice zawarte w karcie. Wszystkie dania przyrządzone są na bazie tofu, bądź sejtanu – „pszenicznego mięsa” . Zatapiamy się w niecodziennych smakach, wykwintnych połączeniach, zabarwionych aromatem orientu. Konsumpcja tych nietuzinkowych dań odbywa się tradycyjnie przy pomocy pałeczek.
Dzięki swym buddyjskim korzeniom, Wietnam podzielony jest kulinarnie na mięsożerców i wegetarian, którzy dzięki magicznemu słowu „qan chai” (an czaj), mogą zakosztować różnorodności oferowanych im dań. Wegetariańskie udka z trawką cytrynową, pieczeń w sosie cynamonowym, czy sardynki w pomidorach, można zakupić w tutejszych supermarketach na stoisku z wegetariańskimi produktami. Po suchocie jakiej doświadczyliśmy w Laosie, Wietnam okazał się dla nas rajem, którego niebiańskości doświadczamy drugiego dnia (jak i przez cały późniejszy pobyt w tym kraju) towarzysząc Rumtinowi podczas lanczu. Zamawiamy tradycyjnego naleśnika z ziołami oraz narodowy przysmak - przystawkę: spring rolsy, czyli małe, zawijane ryżowym papierem krokieciki, zasmażane, bądź podawane na surowo.

.:z Rumtinem i naleśnikami ziołowymi:.
.:wegańskie udko:.
.:Dama z Liczi (albo nie zliczi):.
Co do Ha Noi... miejsce tysiąca twarzy, barw, odcieni. To pokolonialna architektura wciśnięta pomiędzy sklepy z pamiątkami, obwieszona szyldami i banerami, porośnięta bluszczem współczesnego świata, która zdaje się być już tylko wspomnieniem ówczesnych czasów... To wyświechtany budynek opery, pomniki zdobiące zielone dywany rozpościerające się między szarymi pasami ulic, jeziora odbijające w swej tafli codzienność ludzi pozbawionych, wydawać by się mogło, celu - ludzi zagubionych nieco w przestrzeni rutynowych czynności, zwyczajów, schematycznych ludzkich aktów... To świątynie, wołające o pomstę za czasy, które już dawno minęły, czasy wielkich bogów, pompatycznych rytuałów, mnisiej krzątaniny... To wreszcie motory, zalewające ulice niczym powódź wdzierająca się wszędzie, nawet w najmniejsze kąty i zakamarki miasta. Jakby ktoś nagle podniósł tamę, a zebrana za jej ścianą woda, nabrała pędu wolności, która została jej nagle dana... I wszędzie ruch i krzątanina: ludzie sprzedający i kupujący; stołeczki z zieloną herbatą, kawką, świńskimi zupkami, lokalnie wyrabianym piwem; aerobik, tai – chi, jogging, rozciąganie, przeciąganie, wyginanie, przysiadanie, oklepywanie... Miasto tętni życiem! W tym życiu nie ma jednak chaosu jak w Indiach. Tu zdaje się wszystko mieć swoje miejsce, swój socjalistyczny ład i porządek. Miasto tętni życiem, ale jest w tym mimo wszystko jakiś spokój, powolność, pewnego rodzaju wydech, tak charakterystyczny dla tej części świata.



Spacerujemy ulicami stolicy obserwując to wszystko nieco z boku, podziwiając z zachwytem tą rzeczywistość pełną dystansu, rozwagi, pewnego rodzaju dumy i honoru. Przyglądamy się topornemu patosowi, tak charakterystycznemu dla komunistycznych krajów, a widocznemu na każdym kroku, za każdym zakrętem, na każdej ulicy i na każdym niemal budynku. I ludzie... niektórzy mili, pozytywnie ciekawscy (zwłaszcza młodzi), uśmiechający się, poszukujący kontaktu. Niektórzy zaś gruboskórni, odpychający, marszczący się, wręcz chamscy... Wszyscy jednak z wyglądu jakby wiecznie młodzi (nie mylić z „piękni”): skóra ich gładka, lśniąca, jakby naciągnięta. Może to te ćwiczenia namiętnie uprawiane w parkach i na ulicy, może dobra medycyna sięgająca swymi korzenami tysięcy lat, a może najzwyczajniej to te ich świńskie zupki, nóżki, ryjki, dupki... Tak, czy innaczej oboje z Aną nie możemy nadziwić się gładkości wiekowej, wietnamskiej skóry.

.:tofuFu:.
Spędzamy dzięki Rumtinowy wspaniały czas w Ha Noi. Dzięki niemu dowiadujemy się wielu ciekawych rzeczy dotyczących tutejszej kultury, jak m.in. etykiety, która czesto przyświeca towarzyskim rozmowom. Wietnamczycy, jak się dowiedzieliśmy, nie są bowiem bezpośredni. Często mówią coś, ukrywając pod danym słowem, czy zwrotem zupełnie inne znaczenie. Są także dumni i honorowi. Ich natura jednak nie bardzo przypadła nam do gustu. Dużo napięcia, emocji, czasem przeradzających się w krzyk; podniesione głosy, niezadowolone miny... Mamy wrażenie, że Wietnamczycy (przynajmniej ci tutaj) zwyczajnie nie lubią turystów, co uwidacznia się chociażby i w ich pogardliwych spojrzeniach, nie mówiac o traktowaniu. Nie raz miałem sytuację kiedy chcąc coś kupić, sprzedawczyni z wykrzywioną gembą machnęła na mie ręką jakby przeganiała bezpańskie koty poszukujące czegoś do przegryzienia...
Po kilku dniach spędzonych w stolicy postanawiamy ruszyć na północ, by doświadczyć tam wietnamskiej przyrody i kulturowego kolorytu. Z tego powodu rankiem udaje się na dworzec, by kupić bilety. Początkowo PANI w okienku nie bardzo wyraża ochotę rozmowy ze mną. Widząc jednak, że nie ma wyjścia, odpowiada zniesmaczniona na moje dociekliwe pytania, grzebiąc sobie jednocześnie we włosach, podtykając palce pod nos w celu zidentyfikowania intrygującego ją zapachu, jej własnego pochodzenia! Po chwili PANI wskazuje na okienko obok, po czym wstaje, podchodzi do usytuowanego za jej plecami lustra i zaczyna rozczesywać swoje przetłuszczone włosie... Komunizm pełną gębą! Jakbym widział kadr z „Misia” kiedy to PANI podając kaszę gryczaną, z pogardliwym spojrzeniem wyrzuca z siebie oschłe „prosze”.
Przyglądam się tej scenie z druzgoczącym zachwytem, będąc szczęśliwy z możliwości odbycia podróży w czasie...czasie, którego osobiście nie mogłem doświadczyć.


.:w zakamarkach buddyjskiej świątyni:.
.:wrota do świątyni:.
 

.:kadzidła modlitewne:.
.:ofiara dla duchów:.
.:pieniądze to nie wszystko:.
.:monu - menty: grobowiec Wodza Ho Chi Minh:.





Brak komentarzy:

Prześlij komentarz