piątek, 24 sierpnia 2012

17.03.2012 Odcienie targu w Bac Ha



Targ to specyficzne wydarzenie, nie jest tylko miejscem, jest czymś o wiele więcej. To przede wszystkim wymiana... Wymiana myśli, uścisków, słów, produktów, to wymiana smutków i radości, to dzielenie się czasem, chwilą, tak drogocenną w tych stronach.
Ale targ to także niezwykłe wydarzenie kulturowe. Co tydzień ludność lokalna, przyodziana w swoje najznakomitsze stroje, schodzi z okolicznych, wysoko położonych wiosek, by zaoferować innym swoje produkty: ziele suszone na słońcu, kolorowe, karbowane suknie, torby w tradycyjnych, hmongowych kolorach, miesiącami pędzoną ognistą, ryżową wodę, pielęgnowane warzywa, zwierzynę (w tym m.in. młode psiaki), chilli, imbir, czy tabakę... Kobiety zakładają swoje najlepsze suknie, strojąc się na tę okazję, jak polskie dewotki na niedzielną mszę J Dzięki temu lokalny market staje się pięknym widowiskiem, okazją do poznania innej kultury; okazją do obserwacji kolorowej, różnorodnej, pięknej, targowej rzeczywistości.





Rano przekraczamy próg targowiska. Pierwsze wrażenie jest niezwykłe. Tyle uśmiechniętych twarzy i każda z kimś rozmawiająca. Tyle kolorowych sukien, strojów. Tyle różnorodnych produktów, czekających cierpliwie na swojego nabywcę. Oboje uwielbiamy takie miejsca, po brzegi wypełnione życiem. Muszę się przyznać, że często chodzę na targ właśnie po to, by spijać tą życiodajną ambrozję, wspaniałą, naturalną atmosferę, energię życia zaklętą w chwili.
Przysiadamy na małym stołku, by nasycić nasze wygłodniałe żołądki. Nie mija chwila, kiedy miejscowy dżentelmen częstuje mnie ryżowym trunkiem. Z czystej kurtuazji, nie ośmielam się odmówić. Na stoliku plastikowy dzban z zieloną herbatą, czeka by napełnić z niego czary. Kupujemy nasz ulubiony lepki ryż, który ze smakiem konsumujemy wraz z zakupionymi owocami. Zatrzymujemy nasze umysły i oddajemy się otaczającej nas chwili. Nagle widzimy wycelowaną w naszą stronę lufe aparatu. No tak, turyści. Rozglądamy się wokół i widzimy jak fala białoskórych, uzbrojonych po zęby ludzików, zaczyna zalewać przestrzeń targowiska. Spoglądam na to z lekkim szokiem, choć po chwili reflektuję się, że przecież wszyscy oni przyjechali tu z pobliskiego, turystycznego, górskiego kurortu – SAPA. Oddalona o ok.50km. miejscowość, co tydzień wypuszcza ze swych wnętrzności autokary wypełnione turystami uzbrojonymi w swe mechaniczne oka. Bac Ha staje się czymś na kształt zoo... Ale chyba tylko my tak to postrzegamy. Dla lokalnej ludności, bowiem, jest to okazja na sprzedanie swoich produktów, na zarobienie grosza, na przeżycie.
Spoglądamy na ten cały cyrk wokół nas. Wielkie lufy wymierzone prosto w twarz miejscowych, oczy przeskakujące z człowieka na produkt, z produktu na człowieka. Przechadzając się po bazarze z przewodnikami (!!!), tłumaczącymi im nazwy lokalnych przysmaków, kulinarnych produktów, uwidaczniają tym samym swoją ignorancję, brak jakiejkolwiek chęci wysiłku, by poczuć, zasmakować, zrozumieć, doświadczyć otaczającego ich świata; by wejść z nim w kontakt: ze słodkim smakiem fioletowo barwionego ryżu, cierpkim i jednocześnie podrażniającym gardło smakiem przełykanego bimbru, ze słodko – gorzkawym aromatem zielonej herbaty, wspaniałym słodkim sokiem, wyciskanym z trzciny cukrowej, z ostrym dymem lokalnie uprawianej i suszonej tabaki... A przede wszystkim z drugim człowiekiem, który ma do zaoferowania nie tylko produkt na sprzedaż, ale przede wszystkim swój uśmiech, swoją ciekawość, nierzadko swoje serce.
Miejscowy targ staje się zderzeniem kulturowym, staje się zoo, do którego turyści wpadają okazjonalnie, robią zdjęcia, kupują pamiątki, wsiadają w busa i znikają za najbliższym zakrętem uszczęśliwieni „okazami”(!), Które udało im się uwiecznić na pamiątkowych zdjęciach...
Przechadzamy się po targowisku, kosztujemy tutejszych owoców i przysmaków, ja mam okazję do zakupienia wora z zieloną herbatą, Ani – na kolorowy woreczek z nietuzinkową ornamentyką. Po południu opuszczamy wioskę, udając się na piechotkę do następnej, oddalonej o 20 km. miejscowości, by doświadczyć po raz kolejny cotygodniowego, lokalnego (tym razem mniej turystycznego) targu. Jako jedyni obcokrajowcy wyruszamy w drogę pieszo, za co obdarowani zostajemy wyborowym towarzystwem dwóch leciwych babć i ich wielkimi bezzębnymi uśmiechami :) 
.:zakup trzciny cukrowej:.
.:pędy bambusa:.
.:degustacja tytoniu:.
.:chilli lokalnej uprawy:.
.:stara kobieta i chilli:.
.:ręcznie haftowane torby:.
.:Stefcio kupujący klejący ryż:.


.:torba na dziecko:.
.:świeżutkie pieski:.
.:na wspólnej drodze:.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz