Rano
zasiadamy do wspólnego śniadania (gotowane jajka z makaronem + sałatka z
papai), które przyżądzamy na palenisku (oprócz sałatki). Lokalni Laotańczycy nie mogą się nadziwić, co też te falangi
wyprawiają. Pokładając się ze śmiechu, wspierają nas sosem sojowym i
półmiskami.
Patrząc
na jajka, Łukasz odkrywa przed nami wspomnienie jednego z dań, które miał
okazję zakosztować w drodze – zepsutego jaja. Myślę o tym, że podróże to przede
wszystkim kultura kulinarna, którą uwielbiamy poznawać, ale obraz zbuka
sprawia, że nie pałam entuzjazmem na ten azjatycki przysmak.
Po
śniadaniu, każdy rusza w swoją stronę: Łukasz na motorze w poszukiwaniu matczynego
łona Natury, a my stopem – w stronę Wietnamu.
.:śniadanie interkulturowe:. |
Wsiadamy do lokalnego busika, który ma nas wywieźć na drogę w kierunku granicy. Nagle pojazd zatrzymuje się, podchodzi do mnie kierowca i wciska mi do ręki swoją komórkę. Słysze głos, który próbuje mi coś za wszelką cenę przekazać niezrozumiałą dla mnie w tym zgiełku angielszczyzną. Podaję telefon angielce... „Ten gość mówi, że zapomnieliście laptopa” – dziewczyna rozszyfrowuje dla nas wiadomość, której prawdę mówiąc nie chcielibyśmy słyszeć. Machamy kierowcy na pożegnanie i na totalnym pustkowiu czekamy na Godota na czterech kółkach. Nie mija 5 min. kiedy podjeżdża mała ciężarówka. Siedzący za kierownicą Wietnamczyk zabiera nas na jej pokład. Po 20 min. z laptopem w ręce wsiadamy do kolejnego busika wiozącego nas w znanym nam kierunku.
Za
miasteczkiem łapiemy stopa, który wiezie nas 20km. Później następnego, do
kolejnej miejscowości. Oszołomieni górzystą naturą, spowici ziejącym od niej
chłodem, widząc że dzień chyli się ku końcowi, postanawiamy przespać się w
miasteczku. Idziemy tradycyjnie do buddyjskiej świątyni, której szczyty
spoglądają na nas z daleka.
Przekraczamy
jej granicę spoglądając na młodych mnichów zamieszkujących tą uświęconą
przestrzeń. Pytamy, czy możemy się przespać tu jedną noc. Po chwili czeka na
nasze zmęczone ciała uszykowane na podłodze posłanie.
W
klasztorze nie ma nikogo „starszego”, nie ma mistrza, doświadczonego mnicha,
opiekującego się swymi owieczkami. Widać to
w przestrzeni, która zajmujemy: nieład, bród, porozrzucane papiery,
pojemniki na ryż... podwórko usiane pustymi butelkami, śmieciami. Nie widać tu
szacunku dla sacrum spowijającego to miejsce; nie widać tu modlitwy, oddania
Bogu. Spędzamy chwilę z małymi mnichami pokazując im mapy Laosu i niektórych
miast mijanych przez nas po drodze. Młodzi nowicjusze pożerają je w całości,
pokazując sobie obrazki dekorujące broszurki. Dzielimy się z nimi również
zdjęciami z podróży. Co chwile pokaz przerywają dźwięki zachwytu. Postanawiamy
pokazać im znaną grę w kółko i krzyżyk. Wchodzą w to całkowicie. Rozszerzamy
więc aktywności, proponując im parę innych gier na papierze. Widzimy, jak ich
młode umysły złaknione są „główkowania”, poznawczego treningu.
Staje
nam przed oczami obraz domu Pippi Lansztrung, w którym dzieci pozostawione są
samym sobie. Mają tu sielankowe życie (lokalni ludzie donoszą im jedzenie,
zmywając również opróżnione po posiłku naczynia); bez trosk, bez problemów, bez
granic... no właśnie bez granic. Pojawiają się pytania o ich samodzielność,
moralność, o nabywanie wiedzy i nasycanie młodych, giętkich i wygłodniałych
poznawczo umysłów...
Nad ranem żegnamy się z młodymi mnichami i ruszamy w stronę Wietnamu. Jeszcze tylko śniadanie...W przydrożnej jadłodajni forsuje szefową kuchni, by oddała mi na chwile swoje królestwo we władanie. Kobieta godzi się, z zainteresowaniem przyglądając, co też ten cudzoziemiec wyczynia. Podczas gdy Ani oddaje się w ręce małego królewicza, mnie udaje się na szybko upichcić jajecznicę, którą podaję na stół wraz z ryżem i ugotowaną fasolką. Po obfitym posiłku, czas ruszać w droge. Udaje nam się złapać stopa i po chwili jedziemy na granicę z Wietnamem. Przed odjazdem dostajemy jeszcze od naszej gospodyni po jajku na drogę.
.:obieranie fasoli:. |
.:bon apettit:. |
.:on the way:. |
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz