sobota, 11 sierpnia 2012

11.03.2012 Pierwsza niedziela w Wietnamie



Jest mgielne i mżyste południe, kiedy po calkiem udanym stopie stajemy wreszcie na granicy laotańsko – wietnamskiej. Dzień tygodnia uświadamiam sobie słysząc padające z ust laotańskiego urzędnika polecenie zaplaty za „nadgodziny” – no tak dzisiaj niedziela i biedak musi siedzieć w pracy, za co podróżni mają ponieść „karę” – dolar za osobę... oczywiście slyszeliśmy już o tych numerach ale myślałam, że to dotyczy tylko wjazdu do Laosu, no i zupelnie wypadło mi to z głowy. Cóż, dolar to oczywiście żadne pieniądze, ale po pierwsze nie lubimy płacić za to, że ktoś po prostu wykonuje swoje obowiązki, a po drugie za dolara w tej części świata można mieć posiłek... a po trzecie po prostu postanawiamy sprawdzić jak zadziała na niego nasza siła perswazji;) Nasza metoda nie jest wyrafinowana: zgodnie z tutejszą kulturą, obyczajami, nie wpadamy w emocje, nie oburzamy sie lecz przeciwnie, wypalamy do pana najszersze usmiechy na jakie nas stać i w równie lokalnej angielszczyźnie odpowiadamy „dolar no have”, co po polsku mogłoby brzmieć „nie mieć dolarów” i dalej wyszczerzamy sie do gościa ^^ i tak kilka razy z rzędu, jak zacięta płyta ;) Odwolujemy się też do czegoś, co wydaje się nam, że mamy wspólnego – sympatii do buddyzmu i pokazujemy mu nasze białe bawełniane bransoletki, które na przegubach naszych rąk zawiązał stary mnich w Tajlandii... i pomimo wtrącającej się co chwila kobitki powtarzającej, że mamy zapłacić, służbista ostatecznie oddaje nam nasze paszporty z uśmiechem J No to żegnaj Laosie.
Wyruszmy na spotkanie Wietnamu. Idziemy, idziemy i idziemy, widząc wielką tajemnicę spowitą mgłą. Przemarznięci marzymy o dotarciu do budki wietnamskich celników i jak najszybszym złapaniu stopa. Pierwsze spełnia się po niedługiej chwili, a drugie... „Money - 2 dollar!” rzuca na dzień dobry pan w okienku. Co?! To tutaj też?! „Za co?” – pytamy. „Za pieczatke!” No pięknie, to chyba jakaś zaraza, myślimy i ponownie postanawiamy sprobować sił: „No have” odpowiadamy z potulnym uśmiechem, bo przed poważnym mundurem nie wypada się tak wyszczerzać. Reakcja urzędnika nieco nas zaskakuje. Zamaszystym ruchem oddaje nam paszporty bez pieczątek i odchodzi na bok zarzucając swoją obfitą grzywką, po czym siada przed komputerem udając, że nas tu nie ma. Ani nie spojrzy w naszą stronę, a kiedy to w końcu uczyni to i tak ostentacyjnie odwraca glowę niezmiennie zarzucając grzywką, czemu towarzyszy śmiertelnie poważny wyraz twarzy. Zachowanie jego jest w naszym odbiorze przekomiczne, ale nie możemy się z tym zdradzić, więc okazujemy tylko niezrozumienie sytuacji i próbujemy zacząć jakąś wymianę zdań. Nic jednak do pana nie dociera - ponownie efektownie odchodzi. Wtedy siegamy po nasze wypróbowane przed kilkoma chwilami narzędzie – szukamy podobieństw, tylko co może łączyć nas z urzędnikiem państwa totalitarnego, wyglądającym jakby w życiu interesowaly go jedynie pieniądze?  Do religii się już raczej nie powolamy... ale zaraz zaraz: „Wietnam komunist country – Poland communist country! Same, same” wypalamy. Obserwujemy jego reakcję, ale nic specjalnie sie nie zmienia, no może już tylko nie odwraca się od nas plecami. Umacniamy się więc na pozycji, dążąc do ujarzmienia tej chciwej zwierzyny, jaką jest biurokratyczna machina. Z pełnym spokojem i miłym uśmiechem ciągniemy dalej: „Wietnam dobry kraj. Ty dobry człowiek. Nie mieć dolarów”. I znowu on swoje, my swoje - jak mantrę. Po kilkunastu minutach, pan jednak bierze nasze paszporty do ręki, wciąż powtarzając swoją kwestię; my równie niezmiennie powtarzamy swoją. Patrzy na nas badawczo, widzimy, że lody powoli puszczają. Podnosi pieczątkę, wbija do paszportów i próbuje jeszcze raz, jakby sycił się swoją władzą i oczekiwał kolejnego połechtania uśmiechem z naszej strony. Ale już w tej chwili wiemy, że wygraliśmy - pieczątki są w paszportach! Grzywacz więc daje za wygrana i z nikłym uśmiechem w kącikach ust oddaje nam dokumenty. Po kolejnych kilkudziesięciu minutach siedzimy w końcu w upragnionym samochodzie jadącym właśnie tam, gdzie byśmy tego chcieli - do Vinh, z którego planowaliśmy udać się na wybrzeże. 

.:Vietnam communist country:.

Kiedy docieramy do miasta i pogoda wciąż pozostaje niezmienna, rezygnujemy z oglądania deszczowych plaż i decydujemy sie na pociąg do Hanoi. Mamy wielkie szczęście, bo tuż przed wejściem głównym spotykamy Qai – studenta i zarazem nauczyciela angielskiego, możliwe, że jedyną osobę mówiącą po angielsku w tym budynku! Zaczepia nas i oferuje pomoc w zdobyciu informacji i zakupieniu biletów na nocny pociąg. Powala nas, kiedy sam oferuje pożyczkę na zakupienie biletów, bo przecież my jeszcze nie mamy wietnamskich donów, a bilety szybko się tu wyprzedają! Wszystko się genialnie układa. Siadam na herbatce z Qai, a Stef pomyka na poszukiwanie bankomatu. Kiedy wraca umawiamy się na ponowne spotkanie z naszym nowym znajomym, z którym mamy perspektywę wspólnej podróży pociągiem do stolicy i ruszamy na poszukiwanie czegoś do zjedzenia. Tak oto odkrywamy bazar, czyli najlepsze miejsce, aby poznać państwo od środka ;) Wchodzimy w wąskie uliczki ukryte między niskimi budynkami z betonu, kiedy to naszym oczom ukazuje się królestwo barw straganów owocowych, warzywnych, ziołowych oraz klasyczne mydlo i powidło! Już przemierzając ulice miasta nasze postacie wzbudzały spore zainteresowanie, ale to co działo się na targu totalnie nas zaskoczyło. Wszyscy nas pozdrawiali, na wielu twarzach rysował się obraz szczerego zaskoczenia, zadziwienia... wiele osób chciało spróbować swojej szansy na sprzedanie nam czegoś, ale jeszcze więcej pragnęło po prostu nawiązania kontaktu. Prawdziwy szał zaczął się dopiero, gdy postanowiliśmy usiąść na opuszczonych stołeczkach jednego z kramów i pożywić się ryżem z warzywami pozostałymi nam jeszcze ze śniadania w Laosie. Otworzyliśmy więc nasze magiczne pudełeczko i zanim zaczęliśmy jeść posypały się dary: to pani z naprzeciwka podzieliła się makaronem ryżwym, którym handlowała, to inna pani przyniosła marynowane warzywka, to słoninkę... oj, oj za słoninkę dziękujemy – jesteśmy wegetarianami – tłumaczymy dzięki słownictwu zaczerpniętemu od Qai. O! Nie jecie mięsa? To nie szkodzi! I posypały się jarskie dary: tofu i więcej marynat. Zainteresowanie pań przyciągnęło jednak gotowane jajko, leżące w naszym pojemniczku, podarowane nam na odchodne przez pania u której jedliśmy śniadanie. Stef tłumaczy, że nie szkodzi (w tutejszym rozumieniu wegetarianie nie jedzą również jajek) i zabiera się do obierania jajka... nadgryza jego kawałek i dziwi się jego ciemnemu kolorowi. Uspokajam go, że to pewnie jedno z tych laotańskich przysmaków o których słyszeliśmy poprzedniego dnia od Łukasza - zepsute jajo. On jednak z rosnącym niepokojem dokopuje się palcami do kolejnych jajowych warstw i ze zdziwnieniem mówi, żebym popatrzyła, że to wygląda na mięso... i nagle w naszych glowach pojawiło się rozwiązanie zagadki – OOOOO!!!!!!! Niedobrze mi jak tylko o tym pomyślę – nasze danie zawierało niedorozwinięty, ugotowany płód kurzy!!! Co za okrutny widok!!! Oboje byliśmy w szoku. Na dobrą chwilę straciliśmy apetyt na cokolwiek... a na jajka na pewno na dłuuuugo! Po raz kolejny w życiu uświadomiłam sobie, czym jest jajko i nie mam ochoty, aby stawało się to częścią mojego ciała...  
W otrząśnięciu się z szoku pomogły nam przemiłe panie sprzedawczynie i kolejni przechodnie, z których każdy częstował nas dozą pozytywnej energii, zagadując i zaśmiewając się do rozpuku... i tak było również kiedy ruszyliśmy dalej, nikomu nie pozostawaliśmy obojętni. Bardzo wiele osób chciało się czymś z nami podzielić, jak np. stara babuszka, która wcisnęła mi resztkę spożywanego przez nią ryżu. My odwdzięczaliśmy się słodkimi sezamkami i rozpływaliśmy się w atmosferze wspólnoty, której nie doświadczyliśmy od czasu wyjazdu z Iranu. I właśnie tym, co zostanie we mnie z tego wspaniałego spotkania na codziennym bazarze w podrzędnej wietnamskiej mieścinie, będzie wspomnienie radości i fascynacji płynącej ze spotkania z innym, nowym. Zadziwienie połączone z serdecznym, spontanicznym śmiechem; lekkość komunikacji wynikająca z chęci; otwartości i szczerości wyrażania swoich emocji. Czysta energia Spotkania, czyli to, co w podróży i w życiu jest dla nas najcenniejsze.

.:towarzyszki z targu:.
.:WietnaMY:.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz