Do Coc Ly wędrujemy 1,5 dnia pieszo przez
okoliczne pagórki. Oczywiście w Bac Ha wszyscy ludzie, których próbowalismy
znaleźć informacje odradzali mam tą wędrówkę, jako, że za trudna i daleka, że
bez wynajętego motoru się nie da... Nie zważając na ich słowa ruszyliśmy w
drogę, która pokazała nam życie wietnamskiej prowincji, obrazy pracy i zabawy,
pozwoliła pooddychać chwilę powietrzem lokalnej ludności. Po pierwszym dniu wędrówki zatrzymaliśmy się
na noc rozbijając namiot tuż przy rzece z małym wodospadem wśród zielonych
pagórków, w miejcu, gdzie po zmroku latają setki świetlików rozjaśniając
ciemności i życąc spokojnych snów.
.:orka na zboczu góry:. |
Coc Ly wita nas totalną pustką. Miejsce
pozbawione jakichkolwiek udogodnień dla turystów, zionie wiejskim, swojskim,
lokalnym klimatem... Spacerujemy po opustoszałej, jedynej po tej stronie rzeki
ulicy, próbując rozeznać się w sytuacji i dowiedzieć, czy aby na pewno jutro ma
odbyć się tutaj lokalny market. Jakaś młoda para pracująca przy drodze
przytakuje twierdząco. Spokojniejsi dzięki uzyskanej informacji, udajemy się na
górujące nad wioską wzgórze, by znaleźć miejsce na nocleg. Rozbijamy namiot na
jedynym równym podłożu w okolicy. Układamy się do snu podekscytowani czekającym
nas nazajutrz marketem.
Nagle w środku nocy budzi nas hałas
spadających jakby z nieba wielkich kropli deszczu, albo raczej małych kamyczków
rozpryskujących się z impetem o tropik naszego namiotu. Zaskoczeni tym
meteorologicznym zjawiskiem próbujemy zbadać nieoczekiwaną przyczynę naszej
pobudki. Zapalamy czołówkę, której jasne światło odkrywa przed nami druzgocącą
tajemnicę wyłaniających się z mroku odgłosów. Naszym oczom ukazują się cienie
wielkich, krwiożerczych, najwyraźniej rozzłoszczonych, dzikich, wietnamskich mrówek!
Cała boczna część namiotu przy naszych głowach pokryta jest dzikim mrowiem!
Badamy w napięciu sytuację. Pojawiają się pytania: Czy one mogą wygryźć dziurę
w naszym namiocie? Czy jesteśmy bezpieczni? Czego one właściwie chcą? Dlaczego
wyszły z podziemia? Ile ich właściwie jest? I wiele, wiele innych...
Postanawiam zbadać sytuację. Wychodzę poza namiot z duszą na ramieniu i sercem
uderzającym niczym kowalski młot, wykuwając w jednym, spójnym rytmie dźwięki
podekscytowania, ale i delikatnego lęku. Podnoszę klapę bocznych „drzwi”. Plaga
mrówek zalewa całą przestrzeń wokół. Są już na plecakach. Podnoszę, więc nasz
dobytek i przenoszę go w bezpiecznej odległości od namiotu. Sytuacja wygląda
tak, że najprawdopodobniej rozbiliśmy namiot dokładnie na ziemi należącej do
tych wielkich owadów. Rozzłoszczone tym faktem mrówki, wyszły na powierzchnię
nie oszczędzając nam swojej złości, komunikując ją za pomocą nieprzyjemnych,
metalicznych dźwięków, wprawiających przy tym ich ciało w drżenie. Wracam do
środka i wspólnie z Aną badamy sytuację. Odkrywamy, że owady najwyraźniej
reagują na światło, które jakby je uspokajało, wyciszało. Postanawiamy zatem
zostawić zapalaną czołówkę tuż przy ściance namiotu. Niestety to za mało, aby
mrówki całkowicie się wyciszyły, aby o nas zapomniały, aby odeszły w pokoju
zostawiając nas ze spokojnym snem. W końcu udaje nam się zasnąć. Nad ranem,
jakby za sprawą magicznej różdżki, wszystko zniknęło, nie pozostawiając po
sobie najmniejszego śladu. No może jeszcze jakieś niedobitki wałęsające się
niby pijane po naszych plecakach, które stały się obiektem upamiętniających to
zdarzenie zdjęć.
.:wściekłe mrówki:. |
Zbieramy manatki i jak gdyby nic się nie wydarzyło, schodzimy
w dół, by doświadczyć lokalnego życia. Market czeka na nas z całym swym kolorytem,
barwami i zapachami wiejskiego życia.
Kiedy przekraczamy jego próg, ogarnia nas
większy spokój niż w Bac Ha, gdzie turyści ze swoimi lufami i centrowanym
nastawieniem, zdominowali wręcz tamtejsze targowisko. Tutaj jest większy
spokój, większa przestrzeń na to, by wejść w kontakt z tym wspaniałym światem:
warzywka, owocki, bimber ryżowy, wiadra, kubły, stoisko z naturalną medycyną, z
kolorowymi tkaninami i pamiątkami dla turystów, obowiązkowo stoliczki
jadłodajni, serwującej ulubione danie Wietnamczyków – zupę Pho... i ananasy!
Pełno ananasów. Podchodzę do sprzedawczyni i obserwuję odbywające się ku jej
uciesze transakcje. W końcu zdobywam się na kupno. Okazuje się, że cena jest
dwa razy wyższa niż dla lokalnych. Znając realia wybieram pięć sztuk i płacę
kobiecie uczciwą, realną cenę. Przed odjazdem jeden z miejscowych mężczyzn
odlewa mi trochę bimbru do piersiówki, za co ja w zamian, obdarowuję go zieloną
herbatą.
.:świeżutkie tofu:. |
.:bułeczki na parze:. |
.:degustacja bimbru ryżowego:. |
Oddalamy się od wsi, stając na drodze z nadzieją na transport.
Podchodzimy do autobusu pełnego Francuzów, który nawet nie wiadomo kiedy i z
skąd się tutaj znalazł. Pytamy o podwózkę. Pada odpowiedź: „Nie mamy
ubezpieczenia”J Typowo europejskie! Nie wiemy czy śmiać się z tego, czy opłakiwać tych
biednych ludzi. Jesteśmy w Wietnamie, w Azji! Ubezpieczenie, tutaj...?! No nic.
Cierpliwie postanawiamy poczekać na coś innego. Po dłuższej chwili zatrzymujemy
samochód z ananasami! Ładujemy się na pakę i po chwili suniemy górską,
poszatkowaną dziurami drogą w stronę cywilizacji.
Dojechawszy do drogi głównej, przesiadamy
się na jadący za nami pick – up. Eleganckie, starsze małżeństwo, wiozące kozę w
bagażniku, zgodziło się nas podwieźć do oddalonej o 30km. miejscowości Lao Cai, gdzie będziemy mogli
przesiąść się na pociąg do stolicy. Kiedy podjeżdżamy pod dworzec, nasi
dobrodzieje wyciągają rękę po pieniądze. Co?! Przepraszającym gestem chcemy
oddalić się w stronę stacji. Ci jednak nie popuszczają. Z rozłoszczoną miną,
wręcz agresywnością, żądają zapłaty. Typowy Wietnam. Niby tacy eleganccy,
wydawaćby się mogło zamożni, a koza w bagażniku!J Prosimy młodego jegomościa o przetłumaczenie całej
sytuacji. W końcu, nie widząc końca tych przekomarzanek, z gestem dziękczynnym
na piersi, oddalamy się w stronę stacji kolejowej. Przed nami kobieta wykupuje
znaczną pulę biletów, układając się jakby z kasjerką. Koniki! To, co u
nas działo się za czasów komuny, wydarza się również na tym gruncie. Koniki
wykupują wcześniej bilety na konkretną relację, lecz bez wybitej na blankiecie
ceny, co pozwala im na ich sprzedaż ze zdwojonym nawet zyskiem. Podchodzimy do
okienka. Biletów na pociąg brak, tylko klasa generalna, czyli twarde, drewniane
siedzenia. No cóż. Jakoś przebolejemy. Wykupujemy więc dwa do Ha Noi z nadzieją
na więcej przestrzeni w przedziale. Asta la vista wspaniała przyrodo i twoi
barwni, etniczni mieszkańcy...
.:ananasowy stop:. |
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz