sobota, 25 sierpnia 2012

19.03.2012 Zwykły dzień targowy w Coc Ly



Do Coc Ly wędrujemy 1,5 dnia pieszo przez okoliczne pagórki. Oczywiście w Bac Ha wszyscy ludzie, których próbowalismy znaleźć informacje odradzali mam tą wędrówkę, jako, że za trudna i daleka, że bez wynajętego motoru się nie da... Nie zważając na ich słowa ruszyliśmy w drogę, która pokazała nam życie wietnamskiej prowincji, obrazy pracy i zabawy, pozwoliła pooddychać chwilę powietrzem lokalnej ludności.  Po pierwszym dniu wędrówki zatrzymaliśmy się na noc rozbijając namiot tuż przy rzece z małym wodospadem wśród zielonych pagórków, w miejcu, gdzie po zmroku latają setki świetlików rozjaśniając ciemności i życąc spokojnych snów.

.:orka na zboczu góry:.


Coc Ly wita nas totalną pustką. Miejsce pozbawione jakichkolwiek udogodnień dla turystów, zionie wiejskim, swojskim, lokalnym klimatem... Spacerujemy po opustoszałej, jedynej po tej stronie rzeki ulicy, próbując rozeznać się w sytuacji i dowiedzieć, czy aby na pewno jutro ma odbyć się tutaj lokalny market. Jakaś młoda para pracująca przy drodze przytakuje twierdząco. Spokojniejsi dzięki uzyskanej informacji, udajemy się na górujące nad wioską wzgórze, by znaleźć miejsce na nocleg. Rozbijamy namiot na jedynym równym podłożu w okolicy. Układamy się do snu podekscytowani czekającym nas nazajutrz marketem.
Nagle w środku nocy budzi nas hałas spadających jakby z nieba wielkich kropli deszczu, albo raczej małych kamyczków rozpryskujących się z impetem o tropik naszego namiotu. Zaskoczeni tym meteorologicznym zjawiskiem próbujemy zbadać nieoczekiwaną przyczynę naszej pobudki. Zapalamy czołówkę, której jasne światło odkrywa przed nami druzgocącą tajemnicę wyłaniających się z mroku odgłosów. Naszym oczom ukazują się cienie wielkich, krwiożerczych, najwyraźniej rozzłoszczonych, dzikich, wietnamskich mrówek! Cała boczna część namiotu przy naszych głowach pokryta jest dzikim mrowiem! Badamy w napięciu sytuację. Pojawiają się pytania: Czy one mogą wygryźć dziurę w naszym namiocie? Czy jesteśmy bezpieczni? Czego one właściwie chcą? Dlaczego wyszły z podziemia? Ile ich właściwie jest? I wiele, wiele innych... Postanawiam zbadać sytuację. Wychodzę poza namiot z duszą na ramieniu i sercem uderzającym niczym kowalski młot, wykuwając w jednym, spójnym rytmie dźwięki podekscytowania, ale i delikatnego lęku. Podnoszę klapę bocznych „drzwi”. Plaga mrówek zalewa całą przestrzeń wokół. Są już na plecakach. Podnoszę, więc nasz dobytek i przenoszę go w bezpiecznej odległości od namiotu. Sytuacja wygląda tak, że najprawdopodobniej rozbiliśmy namiot dokładnie na ziemi należącej do tych wielkich owadów. Rozzłoszczone tym faktem mrówki, wyszły na powierzchnię nie oszczędzając nam swojej złości, komunikując ją za pomocą nieprzyjemnych, metalicznych dźwięków, wprawiających przy tym ich ciało w drżenie. Wracam do środka i wspólnie z Aną badamy sytuację. Odkrywamy, że owady najwyraźniej reagują na światło, które jakby je uspokajało, wyciszało. Postanawiamy zatem zostawić zapalaną czołówkę tuż przy ściance namiotu. Niestety to za mało, aby mrówki całkowicie się wyciszyły, aby o nas zapomniały, aby odeszły w pokoju zostawiając nas ze spokojnym snem. W końcu udaje nam się zasnąć. Nad ranem, jakby za sprawą magicznej różdżki, wszystko zniknęło, nie pozostawiając po sobie najmniejszego śladu. No może jeszcze jakieś niedobitki wałęsające się niby pijane po naszych plecakach, które stały się obiektem upamiętniających to zdarzenie zdjęć. 
.:wściekłe mrówki:.
Zbieramy manatki i jak gdyby nic się nie wydarzyło, schodzimy w dół, by doświadczyć lokalnego życia. Market czeka na nas z całym swym kolorytem, barwami i zapachami wiejskiego życia.
Kiedy przekraczamy jego próg, ogarnia nas większy spokój niż w Bac Ha, gdzie turyści ze swoimi lufami i centrowanym nastawieniem, zdominowali wręcz tamtejsze targowisko. Tutaj jest większy spokój, większa przestrzeń na to, by wejść w kontakt z tym wspaniałym światem: warzywka, owocki, bimber ryżowy, wiadra, kubły, stoisko z naturalną medycyną, z kolorowymi tkaninami i pamiątkami dla turystów, obowiązkowo stoliczki jadłodajni, serwującej ulubione danie Wietnamczyków – zupę Pho... i ananasy! Pełno ananasów. Podchodzę do sprzedawczyni i obserwuję odbywające się ku jej uciesze transakcje. W końcu zdobywam się na kupno. Okazuje się, że cena jest dwa razy wyższa niż dla lokalnych. Znając realia wybieram pięć sztuk i płacę kobiecie uczciwą, realną cenę. Przed odjazdem jeden z miejscowych mężczyzn odlewa mi trochę bimbru do piersiówki, za co ja w zamian, obdarowuję go zieloną herbatą. 
.:świeżutkie tofu:.




.:bułeczki na parze:.
.:degustacja bimbru ryżowego:.
Oddalamy się od wsi, stając na drodze z nadzieją na transport. Podchodzimy do autobusu pełnego Francuzów, który nawet nie wiadomo kiedy i z skąd się tutaj znalazł. Pytamy o podwózkę. Pada odpowiedź: „Nie mamy ubezpieczenia”J Typowo europejskie! Nie wiemy czy śmiać się z tego, czy opłakiwać tych biednych ludzi. Jesteśmy w Wietnamie, w Azji! Ubezpieczenie, tutaj...?! No nic. Cierpliwie postanawiamy poczekać na coś innego. Po dłuższej chwili zatrzymujemy samochód z ananasami! Ładujemy się na pakę i po chwili suniemy górską, poszatkowaną dziurami drogą w stronę cywilizacji.
Dojechawszy do drogi głównej, przesiadamy się na jadący za nami pick – up. Eleganckie, starsze małżeństwo, wiozące kozę w bagażniku, zgodziło się nas podwieźć do oddalonej o 30km. miejscowości Lao Cai, gdzie będziemy mogli przesiąść się na pociąg do stolicy. Kiedy podjeżdżamy pod dworzec, nasi dobrodzieje wyciągają rękę po pieniądze. Co?! Przepraszającym gestem chcemy oddalić się w stronę stacji. Ci jednak nie popuszczają. Z rozłoszczoną miną, wręcz agresywnością, żądają zapłaty. Typowy Wietnam. Niby tacy eleganccy, wydawaćby się mogło zamożni, a koza w bagażniku!J Prosimy młodego jegomościa o przetłumaczenie całej sytuacji. W końcu, nie widząc końca tych przekomarzanek, z gestem dziękczynnym na piersi, oddalamy się w stronę stacji kolejowej. Przed nami kobieta wykupuje znaczną pulę biletów, układając się jakby z kasjerką. Koniki! To, co u nas działo się za czasów komuny, wydarza się również na tym gruncie. Koniki wykupują wcześniej bilety na konkretną relację, lecz bez wybitej na blankiecie ceny, co pozwala im na ich sprzedaż ze zdwojonym nawet zyskiem. Podchodzimy do okienka. Biletów na pociąg brak, tylko klasa generalna, czyli twarde, drewniane siedzenia. No cóż. Jakoś przebolejemy. Wykupujemy więc dwa do Ha Noi z nadzieją na więcej przestrzeni w przedziale. Asta la vista wspaniała przyrodo i twoi barwni, etniczni mieszkańcy...
.:ananasowy stop:.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz