niedziela, 26 sierpnia 2012

23.-26.03.2012 Halong Bay i wietnamskie przekręty



Ha Long Bay to jedno z najbardziej rozpowszechnionych i najczęściej uczęszczanych w Wietnamie miejsc przez turystów. I nie ma się co dziwić. Unikatowa przyroda i niezwykłe piękno tego miejsca są wizytówką turystyczną tego kraju. My również postanawiamy zobaczyć rozsławione na cały świat piękno Zatoki Ha Long. Chcemy to jednak uczynić na własną rękę.
Rano opuszczamy apartament Rumtina. Na piechotkę od apartamentowców do dworca kolejowego, z którego odjeżdża pociąg jest nie daleko, chcemy jednak mieć pewność, że tym razem nie powtórzy się sytuacja z Teheranu. Widząc, że do pociągu zostało pół godziny łapiemy taksówkę. Przekazujemy kierowcy nazwę dworca. Ten zachęcającym gestem zaprasza nas do środka samochodu. Po 5 –ciu min., gdy dojeżdżamy do trasy szybkiego ruchu, uświadamiam sobie, że taksówkarz jedzie jakąś okrężną drogą. Myślę sobie „w porządku, być może o tej porze uwolni nas to od stania w korkach”. Cały czas bacznie obserwuję drogę. Ta, którą obraliśmy nie wydaje się być jednak tak przestronna jak przypuszczałem. Widzę po kierowcy, że nie bardzo wie dokąd jechać, pomimo że znaki drogo jasno określają kierunek. Nagle taksówka zbacza z kursu i wjeżdża na most. O nie! „Gdzie ty jedziesz?! Przecież dworzec jest w drugą stronę!” – Lekko podenerwowany i oszołomiony wykrzykuję skumulowane we mnie napięcie. Zegar tyka. Do pociągu już coraz mniej czasu, a taksówkarz zjeżdża z trasy, w dodatku wjeżdżając na most, z którego nie możemy zawrócić. Do tego licznik cały czas nabija swoją marżę. Na końcu zwieszonej nad rzeką drogi taksówka zatrzymuje się. Mężczyzna wysiada!? Widzimy jak pyta ludzi o kierunek. Wszystko zaczyna się w nas kotłować. Czujemy, że zaraz wykpi. Jeszcze raz próbuję gestami pokazać kierowcy drogę, którą oprócz mnie wskazują również drogowskazy. Niestety, ten jakby nie chce słuchać, nie chce rozumieć. Znów wysiada i znów pyta jakiegoś Wietnamczyka. Do pociągu zostało niecałe 10 min., a my plączemy się po ulicach Ha Noi nie bardzo wiedząc dokąd nas to doprowadzi. W końcu zjeżdżamy na dobrą trasę. Z oddali spostrzegamy wiadukt kolejowy i dworzec ukryty między małymi domkami i ulicznymi straganami. Niestety jesteśmy jedynymi, którzy to widzą. Taksówka, bowiem znów się zatrzymuje, a kierowca znów wysiada by zapytać o drogę! Nie wytrzymujemy. Balon pęka. Wysiadamy z samochodu, zabieramy nasze rzeczy, odwracamy się na pięcie i dziękując taksówkarzowi oddalamy się w stronę dworca nie płacąc za kurs „wycieczkowy”.  
„A pieniądze?” – Krzyczy z oddali Wietnamczyk. „Przykro nam. Za ten kurs nie zapłacimy.” – rozkładając ręce w przepraszającym geście, z wiarą, że to czegoś go nauczy, biegiem udajemy się na tyły kolejowej przystani. Do odjazdu została minuta. Przeskakujemy przez tory i po chwili jesteśmy w pociągu. Uff, udało się. Bilety kupujemy u konduktora, który nie kasuje nas o dziwo jakoś nadzwyczajnie, proponując nam w dodatku przedział z miękkimi siedzeniami, co jeszcze bardziej nas zaskakuje...


Dojeżdżamy do nadbrzeżnej miejscowości Hai Phóng gdzie powinien odpływać lokalny prom na wyspę Cat Ba. Wysiadamy z pociągu próbując odnaleźć się w nowej rzeczywistości. Pytamy lokalnych ludzi o drogę do promu, nie bardzo wiedząc, w którym kierunku się udać. Nagle zatrzymuje się przy nas kobieta na skuterze oferując pomoc. Mówi, że nas zawiezie za darmo, musimy tylko opłacić drugi „taksi – motocykl”. Po chwili więc oboje pędzimy na skuterach w niewiadomym nam kierunku. Wysiadamy na przystani. Okazuje się, że lokalny prom już odpłynął. Możemy wsiąść na tzw. szybką łódkę, co będzie nas drogo kosztować. Próbujemy więc dalej swoich sił, pytając ludzi o inną opcję. W końcu kobieta, która nas podwiozła mówi, że jest jeszcze jeden prom. Wskazuje na koleżankę, która sprzedaje bilety. Jedyne 180 donów. Wiemy, że to dużo za dużoJ Końcem końców targujemy na 160. Otrzymujemy karteczkę z zapisaną na niej ceną. Pytamy co z biletami. Kobieta zapewnia, że to wystarczy. Że bilety dostaniemy później. Wsiadamy do autobusu, który zawozi ludzi bezpośrednio na przystań położonej ok. 10 km. za miastem. Dla pewności pytamy innego pasażera o cenę. Ten nie chce nam jej wyjawić. Wysiadam więc z autobusu i zmierzam w kierunku naszej sprzedawczyni. Ta widząc to, podchodzi i wręcza nam bilety. Patrzę na cenę – 140 donów. A więc jednak, zostaliśmy oszukani. Spoglądam na kobietę, wyciągając do niej wymownie rękę. Nie mając wyjścia, oddaje mi różnicę, na którą chciała nas naciągnąć. W autobusie jeszcze raz pytamy o realną cenę, przedstawiając nasz punkt widzenia całą tą sprawę. W końcu dowiaduje się, że Wietnamczycy zapłacili za bilety mniej. No cóż, taka jest brutalna rzeczywistość.
Dojeżdżając do portu, jeszcze raz składamy wszystkie puzzle biletowej afery. Przed oczami pojawia się jasny i klarowny obraz. Kobieta, która zgarnęła nas spod dworca, dowiozła nas do portu gdzie bilety sprzedaje jej znajoma. Wiedząc, że nie bardzo mamy wyjście, chciały nam wcisnąć bilety na droższą łódkę. Widząc jednak, że nic z tego nie będzie, postanowiły sprzedać nam bilety na tańszy prom, jednak po ich prywatnej cenie. Wietnam rządzi się swoimi prawami. Tutaj liczą się tylko pieniądze. I to jest jedną z cech, która upodabnia ten naród do Chińczyków. Wypaczony socjalizm, którego jedynym bogiem jest pieniądz.

.:moto-taxi:.
Dopływamy do wyspy. Podstawiony autobus dowozi nas na jej drugi kraniec, odsłaniając brutalną prawdę o tym miejscu. Rozsławiona przez turystyczną propagandę wyspa, została zalana tonami betonu skrzętnie formowanego w wysokie, wąskie, hotelowe budynki. Przechadzamy się uliczkami w poszukiwaniu miejsca na nocleg. Co rusz spoglądają na nas z boku budynki widmo: ciemne, opustoszałe, zakurzone, zastygłe w turystycznej bessie. Hoteli jest tutaj bez liku. Ulice upstrzone są nimi, niczym grządki z marchewką w babcinym ogródku. Jako, że trafiamy tu poza sezonem, większość z nich, nie mogąc na siebie zarobić, zmuszona została do zatrzaśnięcia swoich wrót przed potencjalnymi, nielicznymi klientami. To jednak nie zmienia oblicza wciąż rozwijającej się industrialnie wyspy. Cały czas, bowiem powstają tu nowe kompleksy, nowe siedziby dla przybyszów z „zachodu”, zagęszczając wyspę betonowym budulcem. Spoglądając na to wszystko, wyobrażamy sobie, że ci, którzy teraz zainwestowali, w przyszłości będą bogaczami... Wyspa stanie się turystyczną oazą, przystankiem w drodze na rozległe wody zatoki Ha Long, na którym odpoczynku będą zażywać tysiące pasażerów.
I my zawitaliśmy tu tylko na chwilę. Naszym celem jest, bowiem droga powrotna, oferująca lawirujący rejs między ukrytymi pod powierzchnią wody skalistymi wyspami. 
Wyspa ma do zaoferowania turystom wiele atrakcji: kajaki, krótkie rejsy do pobliskich jaskiń, trekking po tutejszych dżunglach... My darujemy sobie tych przyjemności. Spokojnie oddajemy się odpoczynkowi, którego potrzebujemy. Odkrywamy małą, „rajską” plażę, na której zażywamy kąpieli zachodzącego słońca.

.:rajska plaża:.
.:domy - łodzie:.
.:flota:.

.:fauna:.



.:wieczorne tai-chi:.
.:wyspa:.
.:wyspiarskie przysmaki:.
.:cudowne lekarstwo:.
Drugiego dnia spotykamy dwójkę Polaków – Artura i Paulinę, z którymi spędzamy przyjemny wieczór okraszany butelką przyzwoitego, wietnamskiego wina. Okazuje się, że nasz dobry przyjaciel, jest również ich znajomym... Jaki ten świat mały!
Nasze głowy cały czas jednak zaprząta sprawa wydostania się z wyspy. W odpowiedzi przychodzą nam dwie młode podróżniczki, które również chcą wydostać się stąd na własną rękę. Proponują by wynająć małą, lokalną łódeczkę, która przeprowadzi nas na drugą stronę wód Ha Long. Dziewczyny chcą jednak ruszać następnego dnia, my potrzebujemy odpoczynku (zwłaszcza, że dopiero przyjechaliśmy). W naszych głowach pojawiają się też pytania o bezpieczeństwo takiego rejsu. Takie łódeczki są naprawdę małe, wydają się być też głośne i nie bardzo stabilne. Ostatecznie rezygnujemy z tej oferty. Dowiadujemy się, że rano powinien odpływać prom do Halong City. Postanawiamy więc to sprawdzić. W porcie jednak nikt nic o tym nie wie. Jedyną możliwością (poza wykupieniem wycieczki) jest kupienie biletu na dużą łódkę. Koszt to 200 donów (10 $). Godzimy się na taką opcję, upatrując w niej spokój morskiej podróży. Dzielimy się naszą ofertą z Arturem i Pauliną. Wstępnie są zainteresowani wspólnym rejsem. Wieczorem udaje im się znaleźć człowieka, który zaoferował nam wszystkim dobrą cenę za łódkę. Nasi przyjaciele postanowili wykupić cały pakiet wycieczkowy tj. wizyta na wyspie małp, przepłynięcie kajakiem przez jaskinię, etc. My chcemy tylko przedostać się na suchy ląd. Ostatecznie wykupujemy bilety na dwa różne rejsy. Następnego dnia o poranku spotykamy się jeszcze na chwilę, aby się pożegnać. Podstawiony autobus zawozi nas do portu. Tam przesiadamy się na sporej wielkości łódkę, dzięki której możemy doświadczyć przyrodniczego piękna Zatoki Ha Long. Zatoka powstała w wyniku zalania istniejącego na tych terenach wapiennego płaskowyżu, tworząc ok. 2000 wysp i wysepek. Spoglądając na otaczający nas, zalany wodą skalisty las, ma się wrażenie iż Ha Long wygląda trochę tak, jakby ktoś całkowicie zalał polską Jurę. Nie dziwi więc fakt, iż UNESCO wpisało ten "przyrodniczy pomnik" na Listę Światowego Dziedzictwa.
Lawirujemy między wielkimi, porośniętymi zielenią, skalistymi grzbietami, otoczonymi turkusowymi wodami zatoki i choć niebo jest zachmurzone, a powietrze gęste, wręcz mgliste, łapiemy w płuca oddech poranka i oddajemy się kontemplacji tego wspaniałego krajobrazu. 
Po trzech godzinach dobijemy do brzegu, na którym tłoczą się masy turystów. Wszyscy czekają na swój wymarzony rejs po Ha Long. My oddalamy się od portu z nadzieją na złapanie stopa na południe...

.:widoki z zatoki:.




.:szkoła w zatoce Halong:.






Już po wszystkim otrzymujemy wiadomość od Artura i Pauliny, że pracownicy łódki okradli ich z cennych dla nich rzeczy. Zginął laptop, polar, czołówka... Słyszeliśmy o takich przypadkach. Wietnamczycy nie szanują turystów. Ci są dla nich tylko krową, którą trzeba dobrze wydoić i nie koniecznie traktować z sympatią. Sytuacja, jaka przytrafiła się naszym znajomym to dość powszechny temat. Zazwyczaj ekipa oferuje turystom pokój na łódce, który albo się nie zamyka, albo nie zamyka się w nim okno. Ci zostawiają w nim swój drogocenny dobytek i sprawa jest w zasadzie jasna. Po czasie okazuje się, że zginęło to, czy tamto...
Artur z Pauliną próbowali interweniować na policji, ale bezskutecznie. Dzwoniliśmy też do człowieka, który sprzedał nam bilety na rejs. Wykręcił się tłumacząc, że to nie była jego załoga i że nic nie może zrobić.
Słyszeliśmy też o przypadku, kiedy to wioząca dwójkę amerykanów taksówka, nagle się zatrzymała. Kierowca odwrócił się do pasażerów i z uśmiechem na twarzy przedstawił im propozycje nie do odrzucenia: „Albo dajecie mi po 50 $, albo wzywam swoich kolegów...” Niemile zaskoczeni turyści, nie wiele mogli uczynić w tej sytuacji.
Podróżując po Azji nasłuchaliśmy się wiele takich historii, czy to o Indiach, czy o Wietnamie... Dla tych ludzi my – biali, jesteśmy inni. Prezentujemy świat odmienny od tego, w którym żyją „Oni”. My – podróżujemy, Oni – nie; My mamy wspaniałe aparaty, Oni – nie; to My chodzimy do restauracji przejadając jednorazowo całą ich wypłatę; to My płacimy grube pieniądze za to, żeby zobaczyć słonia (jakkolwiek nie byłoby to absurdalne); to My rozdajemy dzieciom cukierki, czekoladki, czasem banknoty o nominałach większych, niż przez cały dzień zarobić mogą ich rodzice; to My kupujemy rdzennej ludności w podzięce wspaniałe prezenty, z którymi nierzadko ludność owa nie wie, co zrobić; to My - turyści, stwarzamy obraz ludzi, dla których pieniądz nie ma większej wartości, ale tylko tam, gdzie dla innych jest on wszystkim. Nieświadomie zmieniamy mentalność ludzi, zaburzamy harmonię świata; psujemy, niszczymy, wprowadzamy zamęt, ferment, zepsucie... I tak naprawdę tylko tyle ofiarowujemy w podzięce tym, którzy przyjmują nas w swoje egzotyczne progi. Turyści...

* W Bac Ha Ani spotkała parę Australijczyków. Po krótkiej wymianie poglądów na temat obdarowywania dzieci czekoladkami i banknotami, rozmowa zeszła na wymianę doświadczeń podróżniczych. Australijczyk zaczął opowiadać o tym, jak odwiedzili oni lokalną ludność, zostając u nich na noc (aranżowane przez przewodników i agencje turystyczne noclegi tzw. home stay – w domach miejscowej ludności). Mężczyzna pełen podekscytowania zaczął opowiadać z jak niesamowitą biedą przyszło im się zetknąć. Poruszeni ujrzanym tam obrazem, postanowili wraz z żoną kupić rodzinie w podzięce drobny prezent. Wybór padł na... laptopa!!! Nie na wór ryżu, skrzynkę warzyw, jakiś produkt gospodarstwa domowego, tylko na LAPTOPA! Rozumiem, że laptop może pomóc rozwinąć się młodemu pokoleniu, bądź też mógłby pomóc rodzinie w rozszerzeniu działalności biznesowej (gdyby mieli dostęp do internetu!), ale co im po laptopie w miejscu gdzie często nie ma prądu, gdzie ludzie nie mają czasem co do gara wrzucić! Może uda im się go sprzedać, albo po prostu postawią na szafce, by ta nowa relikwia doczekała swojego czasu za następne 2 – 3 pokolenia...


Brak komentarzy:

Prześlij komentarz