Ha Long Bay to jedno z najbardziej
rozpowszechnionych i najczęściej uczęszczanych w Wietnamie miejsc przez
turystów. I nie ma się co dziwić. Unikatowa przyroda i niezwykłe piękno tego
miejsca są wizytówką turystyczną tego kraju. My również postanawiamy zobaczyć
rozsławione na cały świat piękno Zatoki Ha Long. Chcemy to jednak uczynić na
własną rękę.
Rano opuszczamy apartament
Rumtina. Na piechotkę od apartamentowców do dworca kolejowego, z którego
odjeżdża pociąg jest nie daleko, chcemy jednak mieć pewność, że tym razem nie
powtórzy się sytuacja z Teheranu. Widząc, że do pociągu zostało pół godziny
łapiemy taksówkę. Przekazujemy kierowcy nazwę dworca. Ten zachęcającym gestem
zaprasza nas do środka samochodu. Po 5 –ciu min., gdy dojeżdżamy do trasy
szybkiego ruchu, uświadamiam sobie, że taksówkarz jedzie jakąś okrężną drogą.
Myślę sobie „w porządku, być może o tej porze uwolni nas to od stania w
korkach”. Cały czas bacznie obserwuję drogę. Ta, którą obraliśmy nie wydaje się
być jednak tak przestronna jak przypuszczałem. Widzę po kierowcy, że nie bardzo
wie dokąd jechać, pomimo że znaki drogo jasno określają kierunek. Nagle
taksówka zbacza z kursu i wjeżdża na most. O nie! „Gdzie ty jedziesz?! Przecież
dworzec jest w drugą stronę!” – Lekko podenerwowany i oszołomiony wykrzykuję
skumulowane we mnie napięcie. Zegar tyka. Do pociągu już coraz mniej czasu, a
taksówkarz zjeżdża z trasy, w dodatku wjeżdżając na most, z którego nie możemy
zawrócić. Do tego licznik cały czas nabija swoją marżę. Na końcu zwieszonej nad
rzeką drogi taksówka zatrzymuje się. Mężczyzna wysiada!? Widzimy jak pyta ludzi
o kierunek. Wszystko zaczyna się w nas kotłować. Czujemy, że zaraz wykpi.
Jeszcze raz próbuję gestami pokazać kierowcy drogę, którą oprócz mnie wskazują
również drogowskazy. Niestety, ten jakby nie chce słuchać, nie chce rozumieć.
Znów wysiada i znów pyta jakiegoś Wietnamczyka. Do pociągu zostało niecałe 10
min., a my plączemy się po ulicach Ha Noi nie bardzo wiedząc dokąd nas to
doprowadzi. W końcu zjeżdżamy na dobrą trasę. Z oddali spostrzegamy wiadukt
kolejowy i dworzec ukryty między małymi domkami i ulicznymi straganami.
Niestety jesteśmy jedynymi, którzy to widzą. Taksówka, bowiem znów się
zatrzymuje, a kierowca znów wysiada by zapytać o drogę! Nie wytrzymujemy. Balon
pęka. Wysiadamy z samochodu, zabieramy nasze rzeczy, odwracamy się na pięcie i
dziękując taksówkarzowi oddalamy się w stronę dworca nie płacąc za kurs
„wycieczkowy”.
„A pieniądze?” – Krzyczy z
oddali Wietnamczyk. „Przykro nam. Za ten kurs nie zapłacimy.” – rozkładając
ręce w przepraszającym geście, z wiarą, że to czegoś go nauczy, biegiem udajemy
się na tyły kolejowej przystani. Do odjazdu została minuta. Przeskakujemy przez
tory i po chwili jesteśmy w pociągu. Uff, udało się. Bilety kupujemy u
konduktora, który nie kasuje nas o dziwo jakoś nadzwyczajnie, proponując nam w
dodatku przedział z miękkimi siedzeniami, co jeszcze bardziej nas zaskakuje...
Dojeżdżamy do nadbrzeżnej
miejscowości Hai Phóng gdzie powinien odpływać lokalny prom na wyspę Cat Ba.
Wysiadamy z pociągu próbując odnaleźć się w nowej rzeczywistości. Pytamy lokalnych
ludzi o drogę do promu, nie bardzo wiedząc, w którym kierunku się udać. Nagle
zatrzymuje się przy nas kobieta na skuterze oferując pomoc. Mówi, że nas
zawiezie za darmo, musimy tylko opłacić drugi „taksi – motocykl”. Po chwili
więc oboje pędzimy na skuterach w niewiadomym nam kierunku. Wysiadamy na
przystani. Okazuje się, że lokalny prom już odpłynął. Możemy wsiąść na tzw.
szybką łódkę, co będzie nas drogo kosztować. Próbujemy więc dalej swoich sił,
pytając ludzi o inną opcję. W końcu kobieta, która nas podwiozła mówi, że jest
jeszcze jeden prom. Wskazuje na koleżankę, która sprzedaje bilety. Jedyne 180
donów. Wiemy, że to dużo za dużoJ Końcem
końców targujemy na 160. Otrzymujemy karteczkę z zapisaną na niej ceną. Pytamy
co z biletami. Kobieta zapewnia, że to wystarczy. Że bilety dostaniemy później.
Wsiadamy do autobusu, który zawozi ludzi bezpośrednio na przystań położonej ok.
10 km .
za miastem. Dla pewności pytamy innego pasażera o cenę. Ten nie chce nam jej
wyjawić. Wysiadam więc z autobusu i zmierzam w kierunku naszej sprzedawczyni.
Ta widząc to, podchodzi i wręcza nam bilety. Patrzę na cenę – 140 donów. A więc
jednak, zostaliśmy oszukani. Spoglądam na kobietę, wyciągając do niej wymownie
rękę. Nie mając wyjścia, oddaje mi różnicę, na którą chciała nas naciągnąć. W
autobusie jeszcze raz pytamy o realną cenę, przedstawiając nasz punkt widzenia
całą tą sprawę. W końcu dowiaduje się, że Wietnamczycy zapłacili za bilety
mniej. No cóż, taka jest brutalna rzeczywistość.
Dojeżdżając do portu,
jeszcze raz składamy wszystkie puzzle biletowej afery. Przed oczami pojawia się
jasny i klarowny obraz. Kobieta, która zgarnęła nas spod dworca, dowiozła nas
do portu gdzie bilety sprzedaje jej znajoma. Wiedząc, że nie bardzo mamy
wyjście, chciały nam wcisnąć bilety na droższą łódkę. Widząc jednak, że nic z
tego nie będzie, postanowiły sprzedać nam bilety na tańszy prom, jednak po ich
prywatnej cenie. Wietnam rządzi się swoimi prawami. Tutaj liczą się tylko
pieniądze. I to jest jedną z cech, która upodabnia ten naród do Chińczyków.
Wypaczony socjalizm, którego jedynym bogiem jest pieniądz.
.:moto-taxi:. |
Dopływamy do wyspy.
Podstawiony autobus dowozi nas na jej drugi kraniec, odsłaniając brutalną
prawdę o tym miejscu. Rozsławiona przez turystyczną propagandę wyspa, została
zalana tonami betonu skrzętnie formowanego w wysokie, wąskie, hotelowe budynki.
Przechadzamy się uliczkami w poszukiwaniu miejsca na nocleg. Co rusz spoglądają
na nas z boku budynki widmo: ciemne, opustoszałe, zakurzone, zastygłe w turystycznej
bessie. Hoteli jest tutaj bez liku. Ulice upstrzone są nimi, niczym grządki z
marchewką w babcinym ogródku. Jako, że trafiamy tu poza sezonem, większość z
nich, nie mogąc na siebie zarobić, zmuszona została do zatrzaśnięcia swoich
wrót przed potencjalnymi, nielicznymi klientami. To jednak nie zmienia oblicza
wciąż rozwijającej się industrialnie wyspy. Cały czas, bowiem powstają tu nowe
kompleksy, nowe siedziby dla przybyszów z „zachodu”, zagęszczając wyspę
betonowym budulcem. Spoglądając na to wszystko, wyobrażamy sobie, że ci, którzy
teraz zainwestowali, w przyszłości będą bogaczami... Wyspa stanie się
turystyczną oazą, przystankiem w drodze na rozległe wody zatoki Ha Long, na
którym odpoczynku będą zażywać tysiące pasażerów.
I my zawitaliśmy tu tylko
na chwilę. Naszym celem jest, bowiem droga powrotna, oferująca lawirujący rejs
między ukrytymi pod powierzchnią wody skalistymi wyspami.
Wyspa ma do zaoferowania
turystom wiele atrakcji: kajaki, krótkie rejsy do pobliskich jaskiń, trekking
po tutejszych dżunglach... My darujemy sobie tych przyjemności. Spokojnie
oddajemy się odpoczynkowi, którego potrzebujemy. Odkrywamy małą, „rajską”
plażę, na której zażywamy kąpieli zachodzącego słońca.
.:rajska plaża:. |
.:domy - łodzie:.
|
.:fauna:. |
Drugiego dnia spotykamy
dwójkę Polaków – Artura i Paulinę, z którymi spędzamy przyjemny wieczór okraszany
butelką przyzwoitego, wietnamskiego wina. Okazuje się, że nasz dobry
przyjaciel, jest również ich znajomym... Jaki ten świat mały!
Nasze głowy cały czas
jednak zaprząta sprawa wydostania się z wyspy. W odpowiedzi przychodzą nam dwie
młode podróżniczki, które również chcą wydostać się stąd na własną rękę.
Proponują by wynająć małą, lokalną łódeczkę, która przeprowadzi nas na drugą
stronę wód Ha Long. Dziewczyny chcą jednak ruszać następnego dnia, my
potrzebujemy odpoczynku (zwłaszcza, że dopiero przyjechaliśmy). W naszych
głowach pojawiają się też pytania o bezpieczeństwo takiego rejsu. Takie
łódeczki są naprawdę małe, wydają się być też głośne i nie bardzo stabilne.
Ostatecznie rezygnujemy z tej oferty. Dowiadujemy się, że rano powinien
odpływać prom do Halong City. Postanawiamy więc to sprawdzić. W porcie jednak
nikt nic o tym nie wie. Jedyną możliwością (poza wykupieniem wycieczki) jest
kupienie biletu na dużą łódkę. Koszt to 200 donów (10 $). Godzimy się na taką
opcję, upatrując w niej spokój morskiej podróży. Dzielimy się naszą ofertą z
Arturem i Pauliną. Wstępnie są zainteresowani wspólnym rejsem. Wieczorem udaje
im się znaleźć człowieka, który zaoferował nam wszystkim dobrą cenę za łódkę.
Nasi przyjaciele postanowili wykupić cały pakiet wycieczkowy tj. wizyta na
wyspie małp, przepłynięcie kajakiem przez jaskinię, etc. My chcemy tylko
przedostać się na suchy ląd. Ostatecznie wykupujemy bilety na dwa różne rejsy.
Następnego dnia o poranku spotykamy się jeszcze na chwilę, aby się pożegnać.
Podstawiony autobus zawozi nas do portu. Tam przesiadamy się na sporej
wielkości łódkę, dzięki której możemy doświadczyć przyrodniczego piękna Zatoki
Ha Long. Zatoka powstała w wyniku zalania istniejącego na tych terenach wapiennego płaskowyżu, tworząc ok. 2000 wysp i wysepek. Spoglądając na otaczający nas, zalany wodą skalisty las, ma się wrażenie iż Ha Long wygląda trochę tak, jakby ktoś całkowicie zalał polską Jurę. Nie dziwi więc fakt, iż UNESCO wpisało ten "przyrodniczy pomnik" na Listę Światowego Dziedzictwa.
Lawirujemy między wielkimi, porośniętymi zielenią, skalistymi grzbietami, otoczonymi turkusowymi wodami zatoki i choć niebo jest zachmurzone, a powietrze gęste, wręcz mgliste, łapiemy w płuca oddech poranka i oddajemy się kontemplacji tego wspaniałego krajobrazu.
Lawirujemy między wielkimi, porośniętymi zielenią, skalistymi grzbietami, otoczonymi turkusowymi wodami zatoki i choć niebo jest zachmurzone, a powietrze gęste, wręcz mgliste, łapiemy w płuca oddech poranka i oddajemy się kontemplacji tego wspaniałego krajobrazu.
Po trzech godzinach
dobijemy do brzegu, na którym tłoczą się masy turystów. Wszyscy czekają na swój
wymarzony rejs po Ha Long. My oddalamy się od portu z nadzieją na złapanie
stopa na południe...
Już po wszystkim
otrzymujemy wiadomość od Artura i Pauliny, że pracownicy łódki okradli ich z
cennych dla nich rzeczy. Zginął laptop, polar, czołówka... Słyszeliśmy o takich
przypadkach. Wietnamczycy nie szanują turystów. Ci są dla nich tylko krową,
którą trzeba dobrze wydoić i nie koniecznie traktować z sympatią. Sytuacja,
jaka przytrafiła się naszym znajomym to dość powszechny temat. Zazwyczaj ekipa
oferuje turystom pokój na łódce, który albo się nie zamyka, albo nie zamyka się
w nim okno. Ci zostawiają w nim swój drogocenny dobytek i sprawa jest w
zasadzie jasna. Po czasie okazuje się, że zginęło to, czy tamto...
Artur z Pauliną próbowali
interweniować na policji, ale bezskutecznie. Dzwoniliśmy też do człowieka,
który sprzedał nam bilety na rejs. Wykręcił się tłumacząc, że to nie była jego
załoga i że nic nie może zrobić.
Słyszeliśmy też o
przypadku, kiedy to wioząca dwójkę amerykanów taksówka, nagle się zatrzymała.
Kierowca odwrócił się do pasażerów i z uśmiechem na twarzy przedstawił im propozycje
nie do odrzucenia: „Albo dajecie mi po 50 $, albo wzywam swoich kolegów...”
Niemile zaskoczeni turyści, nie wiele mogli uczynić w tej sytuacji.
Podróżując po Azji
nasłuchaliśmy się wiele takich historii, czy to o Indiach, czy o Wietnamie...
Dla tych ludzi my – biali, jesteśmy inni. Prezentujemy świat odmienny od tego,
w którym żyją „Oni”. My – podróżujemy, Oni – nie; My mamy wspaniałe aparaty,
Oni – nie; to My chodzimy do restauracji przejadając jednorazowo całą ich
wypłatę; to My płacimy grube pieniądze za to, żeby zobaczyć słonia (jakkolwiek
nie byłoby to absurdalne); to My rozdajemy dzieciom cukierki, czekoladki,
czasem banknoty o nominałach większych, niż przez cały dzień zarobić mogą ich
rodzice; to My kupujemy rdzennej ludności w podzięce wspaniałe prezenty, z
którymi nierzadko ludność owa nie wie, co zrobić* ; to My - turyści,
stwarzamy obraz ludzi, dla których pieniądz nie ma większej wartości, ale tylko
tam, gdzie dla innych jest on wszystkim. Nieświadomie zmieniamy mentalność
ludzi, zaburzamy harmonię świata; psujemy, niszczymy, wprowadzamy zamęt,
ferment, zepsucie... I tak naprawdę tylko tyle ofiarowujemy w podzięce tym,
którzy przyjmują nas w swoje egzotyczne progi. Turyści...
* W Bac Ha Ani spotkała parę
Australijczyków. Po krótkiej wymianie poglądów na temat obdarowywania dzieci
czekoladkami i banknotami, rozmowa zeszła na wymianę doświadczeń podróżniczych.
Australijczyk zaczął opowiadać o tym, jak odwiedzili oni lokalną ludność,
zostając u nich na noc (aranżowane przez przewodników i agencje turystyczne
noclegi tzw. home stay – w domach miejscowej ludności). Mężczyzna pełen
podekscytowania zaczął opowiadać z jak niesamowitą biedą przyszło im się
zetknąć. Poruszeni ujrzanym tam obrazem, postanowili wraz z żoną kupić rodzinie
w podzięce drobny prezent. Wybór padł na... laptopa!!! Nie na wór ryżu,
skrzynkę warzyw, jakiś produkt gospodarstwa domowego, tylko na LAPTOPA!
Rozumiem, że laptop może pomóc rozwinąć się młodemu pokoleniu, bądź też mógłby
pomóc rodzinie w rozszerzeniu działalności biznesowej (gdyby mieli dostęp do
internetu!), ale co im po laptopie w miejscu gdzie często nie ma prądu, gdzie
ludzie nie mają czasem co do gara wrzucić! Może uda im się go sprzedać, albo po
prostu postawią na szafce, by ta nowa relikwia doczekała swojego czasu za
następne 2 – 3 pokolenia...
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz