niedziela, 26 sierpnia 2012

27.03.2012 Autostop po wietnamsku



Wychodzimy na drogę wciąż niepewni podjętej decyzji. Kiedy jednak zatrzymuje się samochód, wsiadamy dając się ponieść kochanemu losowi. Droga nie jest łatwa. Tego dnia udaje nam się przejechać niespełna 100 km., a w perspektywie mamy ok.800km. Robi się ciemno, a my nie bardzo mamy się gdzie przenocować. Jeden z kierowców nadrabia drogi, by dowieźć nas do przydrożnego hotelu. Nie bardzo rozumie, kiedy tłumaczymy mu, że szukamy jakiegoś taniego motelu. Kiedy tylko uwalniamy go od naszych bagaży, czem prędzej oddala się, zostawiając nas na pastwę wielkiego, luksusowego kompleksu hotelowego. Udaję się na recepcję dowiedzieć się o możliwości noclegu. Cena nas jednak trochę przerasta. Próbuję negocjować kawałek podłogi, albo jakiś jednoosobowy pokój. Niestety, bezskutecznie. Ten kraj to czysty obraz wypaczonego komunizmu. Tutaj bogiem jest pieniądz. Nikt nie troszczy się o drugiego, nikt nie zawraca sobie głowy potrzebami innego. Pytamy jeszcze ludzi przy drodze. Wszyscy windują cenę. Nic nie skutkuje tłumaczenie, że jesteśmy w podróży, że nie mamy za dużo funduszy, że w stolicy nocleg kosztuje o wiele mniej... W chłodnych spojrzeniach widzimy, że dla tych ludzi liczy się tylko zarobek. Stojący nieco z boku i przyglądający się całej sytuacji jegomość, podchodzi do nas nieoczekiwanie i oferuje nam  pieniądze tłumacząc: "Weźcie. Ja nie jestem Wietnamczykiem. Jestem TAJEM, nie jestem taki jak oni." Ta sytuacja wywołała w nas jeszcze większą frustrację i ból serca. Nie możemy i nie chcemy przyjąć tych pieniędzy. Stoimy jeszcze tak przez chwilę, niemal ze łzami w oczach, sparaliżowani aktem miłosierdzia, po czym ruszamy w dalszą drogę - do najbliższej miejscowości. Miła parka podwozi nas pod jeden z hoteli. Historia się powtarza. Zmęczeni dniem, udajemy się na dworzec autobusowy, by sprawdzić połączenia na południe. Sprzedawca informuje nas, że nic nie jedzie o tej porze. Po chwili jednak chce nam wcisnąć jakieś bilety. Nie bardzo mu ufając informujemy go, że poczekamy na autobus i zapłacimy za bilety dopiero jak wehikuł podjedzie. Ostatecznie okazuje się (tak jak przypuszczaliśmy), że w oferowanym nam pojeździe nie ma miejsc. Następny dopiero jutro. Pytamy więc sprzedawcę o możliwość noclegu. Ten woła swojego pomocnika, który prowadzi mnie do jakiegoś domu noclegowego po drugiej stronie ulicy. Okazuje się, że jest to miejsce spoczynku lokalnych ludzi; tych, którzy oczekują na autobus, bądź przyjechali do miasteczka nocą. Cena przystępna, pokój też w porządku. Zasypiamy więc dając odpocząć ciężkiemu ciału i umysłowi.
Rano postanawiamy spróbować jeszcze raz stopa. Udajemy się na wylotówkę. I tak po malutku, krok po kroczku, z wieloma przesiadkami po drodze, wieczorem dojeżdżamy do Vinh. Niemal dwustu kilometrowa droga zajęła nam cały dzień, nie oszczędzając różnych perypetii. Np. w jednej ciężarówce, kobieta (również pasażerka), co chwilę przysuwała się do Any dotykając jej ubrań, skóry, a ostatecznie (ku jej wielkiemu zaskoczeniu) łapiąc ją za pierś, z uśmiechem na twarzy wzbogacając swoje życiowe doświadczenie. W tym kraju ludzie nie mają poczucia granicy miedzy ludzkiej; poczucia sfery prywatnej. Dotykają, klepią, macają, głaszczą, oglądają... Nic nie robią sobie z tego, że być może ktoś sobie tego nie życzy, że nie czuje się z tym dobrze, swobodnie; że łamie się jakąś barierę, granicę, która zapewnia człowiekowi poczucie bezpieczeństwa, psychicznego komfortu.
Innym razem 30 km. przed miastem, udaje nam się złapać mini busika. Rozmawiamy z kierowcą, rozmawiamy z bileterem... Używając magicznego słowa „czo to di niao”, dogadujemy ostatecznie darmową podwózkę. Kiedy jednak wóz ruszył, nagle bileter pyta nas o pieniądze. Nie bardzo wiemy, co odpowiedzieć. Używamy, więc po raz kolejny magicznego słowa, które porusza również pasażerów, ale nie biletera. Mini bus się zatrzymuje i chce byśmy wysiedli. Patrzymy na to wszystko pytającym wzrokiem. Tłumaczymy jeszcze raz, że przecież się dogadaliśmy. To poruszyło również pasażerów, którzy słysząc słowo „czo to di niao”, wpadają w stan poruszenia, ożywienia. Końcem, końców, po ostrej wymianie zdań, mini bus rusza, a mu wraz z nim na pokładzie. Pytamy jeszcze jednej z pasażerek, czy wszystko w porządku, odpowiada byśmy się nie martwili, byśmy to zostawili.
Vinh jest specyficznym miastem. Nie ma tu nic i chyba dlatego mieszkańcy widząc turystę są dla niego tak nienaturalnie (jak na Wietnam) miliJ Wchodzimy do przydrożnej restauracji, aby coś przekąsić. Tam (po tłumaczeniach, że jesteśmy wegetarianami) otrzymujemy dwa wielkie półmiski jedzenia i ziół, a gdy przychodzi do zapłaty rachunku, jesteśmy zaskoczeni nienaturalnie niską ceną. Żegnamy się z personelem, wymieniając wspólnie uśmiechy i pokłony. To miasto jest specyficzne. Jakby nie wietnamskie. Serdeczności, otwartości i ludzkiej życzliwości, doświadczamy w tym miejscu po raz drugi. Udajemy się na dworzec, wykupując bilet na nocny pociąg do Hue. Miejsca miękkie siedzące powinny zapewnić nam przyjemną i lekką podróż. Po zajęciu miejsc, okazuje się jednak, że będzie zupełnie inaczej...
.:rozpadające się siedzenia:.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz