Do Hoi An wjeżdżamy pod wieczór. Nie bardzo
wiemy jak odnaleźć się w nowym miejscu a tu trzeba znaleźć miejsce na nocleg. Sprawdzamy
ceny - wahają się od 15 dolarów w wzwyż. Postanawiamy wypróbować
chrześcijańskie miłosierdzie i udajemy się do kościoła katolickiego, by zapytać
o kawałek przestrzeni na jedną lub dwie noce. Niestety. Miłosierdzie i owszem,
jest, ale chyba tylko do Chrystusa i jego licznej rodziny. Nie obejmuje ono
niestety reszty ludzkości. Udajemy się, więc do dzielnicy hotelowej, która cała
porośnięta jest budynkami wynajmującymi turystom pokoje. Tutaj już lepiej – 10$
za noc. Postanawiamy baczniej się rozejrzeć. Nagle widzę, że Ani pertraktuje z
jakąś kobietą. Okazuje się, że oferuje nam ona pokój w swoim hotelu, który
znajduje się w granicach starego miasta. Proponuje podwózkę na skuterach i
nieodpłatną wizytację. Zmęczeni dzisiejszą drogą, marząc o odpoczynku godzimy
się na propozycję. Cena jest nieco niższa niż normalnie, lecz nie wolno nam
korzystać ze znajdującej się w pokoju lodówki i barku zarazem. Dla nas nie ma
problemu J
Hoi An – miasto lampionów, chluba Wietnamu!
Poetyckie, urokliwe, przepełnione duchem minionych czasów Indochin... Jako
jedno z najważniejszych miast portowych kraju, naznaczone wpływami chińskiej,
japońskiej, jak również europejskiej kultury, ocalone przez polskiego
konserwatora zabytków – Kazimierza Kwiatkowskiego i wpisane na światową listę
zabytków UNESCO, stało się jednym z najczęściej odwiedzanych miejsc w
Wietnamie. Świetność tego miasta polega chyba na romantyzmie, którym do szpiku
jest przepełnione. Nie spotkaliśmy na naszej drodze nikogo, komu nie
przypadłoby ono do gustu. Piękne, żółcią odmalowane, niskie domy, przeplatane
różem zdobiącego je kwiecia, wąskie, brukowane uliczki, bliskość Morza Chińskiego oraz towarzystwo
przecinającej miasto rzeki, nad brzegiem, której co rano rybacy sprzedają
świeżo złowione ryby, targ warzywno – owocowy, mieszający swe interesy z
przeplatającymi go stoiskami z pamiątkami, i lampiony... Wszędzie lampiony i
ich stonowane, ciepłe, nieco przygaszone światło, wypełniające przestrzeń
magiczną wręcz atmosferą. Przechadzamy się brzegiem ciemnych wód rozlewiska
rzeki Thu Bon, upojeni unoszącym się w powietrzu pięknem, wdychając nozdrzami
każdą jego cząstkę. I choć bruk starego miasta brutalnie zadeptywany jest przez
turystyczne stopy i setki takich par jak my przemierza jego urokliwe ulice,
mamy wrażenie, jakbyśmy byli tutaj sami... Rozkoszujemy się daną nam chwilą,
zatapiając w otaczającym pięknie tego wieczoru.
.:lampiony wodne:.
.:most japoński:.
.:połów księżyca:.
.:świątynia na moście japońskim:.
Następnego dnia zwiedzamy Hoi An w jasnym
świetle poranka, który ukazuje jego prawdziwe oblicze: wciąż spokojne,
urokliwe, łagodne, indochińskie...na swój sposób piękne. Jednak przechadzając się
ulicami miasta, po raz kolejny mamy wrażenie, że jedyne, co się tutaj liczy to pieniądze. Wcale nas to zresztą nie dziwi, w końcu jesteśmy w
Wietnamie. Za sprawą złaknionej orientalnego akcentu turystyki, miasto zamienia
się w stragan z pamiątkami, którego stoiska to nic innego jak parterowe
przestrzenie starych, pokolonialnych domów. W przewodniku Ani przeczytała, że
ponoć jakiś czas temu miasto zostało skreślone z listy UNESCO, (choć inne
źródła, a w tym oficjalna strona UNESCO, nie potwierdzają tej informacji).
Gdyby tak się stało, najprawdopodobniej miasto straciłoby swój status za chciwą
niesubordynację jego mieszkańców, którzy opatrznie rozumieją tu wartość płynącą
z wiekowości i wyjątkowości tego miejsca. Każda uliczka, każdy róg, zakątek,
dom ukryty jest za kurtyną przysłaniającego je turystycznego kiczu. Nawet
słynny, kryty, drewniany Most Japoński – zabytkowa perła Indochin, w którego
objęciach znajduje się obecnie mała, buddyjska świątynia, obwarowany został
bramkami, przez które przejście na drugą stronę miasta jest możliwe tylko po
uiszczeniu opłaty. Wszystko tu jest na sprzedaż, a ceny oczywiście są dwa razy
wyższe dla obcokrajowców, jak dla rodzimych mieszkańców tego kraju.
.:most japoński:.
Dzień ten
spędzamy na zwiedzaniu wspaniałych, wielowiekowych, tradycyjnych domów, świątyń
i nadbrzeżnego targowiska, które raczy nas wspaniałymi owocami. Wieczorem
udajemy się do lokalnej, wegetariańskiej restauracji, która obdarowuje nas
swymi wspaniałymi potrawami, imitującymi mięsne przysmaki: udka, skrzydełka,
etc. A wszystko za rozsądną, lokalną cenę J
Trzeciego dnia wypożyczamy rowery, które
wiozą nas na oddaloną o niespełna 10km. od miasta plażę. Spacerując po jej
piaszczystym grzbiecie napotykamy na znajomą sylwetkę naszego francuskiego
przyjaciela. Los splata nas ze sobą w tej części świata po raz piąty i jak się
dowiadujemy, ostatni. Dominik po Wietnamie leci do Bangkoku, by tam
uczestniczyć w ichniejszym Nowym Roku i wodnym szaleństwie, które jest
powiązane z tą celebracją (taki śmigus dyngus na szeroką skalę). A po
wszystkim, czeka go powrót do Francji. Bon voyage!
.:z Dominikiem po raz piąty:.
.:pola ryżowe:.
.:chińska świątynia:.
.:chińska świątynia:.
.:bierz smoka za rogi:.
.:wrota chińskiej świątyni:.
.:tradycyjny dom Hoi An:.
Wieczorem żegnamy się z Hoi An, wsiadając
do nocnego autobusu, który ma nas powieźć prawie 1000 km. na samo południe
Wietnamu. Jesteśmy spokojniejsi na myśl o udogodnieniach, jakie niesie ze sobą
jazda nocnym transportem, a mianowicie łóżkami, oferowanymi zamiast zwykłych
siedzeń! Za komfortową noc, przyszło nam jednak słono nad ranem zapłacić...
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz