wtorek, 28 sierpnia 2012

31.03.- 02.04. 2012 Lampiony Hoi An


Do Hoi An wjeżdżamy pod wieczór. Nie bardzo wiemy jak odnaleźć się w nowym miejscu a tu trzeba znaleźć miejsce na nocleg. Sprawdzamy ceny - wahają się od 15 dolarów w wzwyż. Postanawiamy wypróbować chrześcijańskie miłosierdzie i udajemy się do kościoła katolickiego, by zapytać o kawałek przestrzeni na jedną lub dwie noce. Niestety. Miłosierdzie i owszem, jest, ale chyba tylko do Chrystusa i jego licznej rodziny. Nie obejmuje ono niestety reszty ludzkości. Udajemy się, więc do dzielnicy hotelowej, która cała porośnięta jest budynkami wynajmującymi turystom pokoje. Tutaj już lepiej – 10$ za noc. Postanawiamy baczniej się rozejrzeć. Nagle widzę, że Ani pertraktuje z jakąś kobietą. Okazuje się, że oferuje nam ona pokój w swoim hotelu, który znajduje się w granicach starego miasta. Proponuje podwózkę na skuterach i nieodpłatną wizytację. Zmęczeni dzisiejszą drogą, marząc o odpoczynku godzimy się na propozycję. Cena jest nieco niższa niż normalnie, lecz nie wolno nam korzystać ze znajdującej się w pokoju lodówki i barku zarazem. Dla nas nie ma problemu J
Hoi An – miasto lampionów, chluba Wietnamu! Poetyckie, urokliwe, przepełnione duchem minionych czasów Indochin... Jako jedno z najważniejszych miast portowych kraju, naznaczone wpływami chińskiej, japońskiej, jak również europejskiej kultury, ocalone przez polskiego konserwatora zabytków – Kazimierza Kwiatkowskiego i wpisane na światową listę zabytków UNESCO, stało się jednym z najczęściej odwiedzanych miejsc w Wietnamie. Świetność tego miasta polega chyba na romantyzmie, którym do szpiku jest przepełnione. Nie spotkaliśmy na naszej drodze nikogo, komu nie przypadłoby ono do gustu. Piękne, żółcią odmalowane, niskie domy, przeplatane różem zdobiącego je kwiecia, wąskie, brukowane uliczki, bliskość Morza Chińskiego oraz towarzystwo przecinającej miasto rzeki, nad brzegiem, której co rano rybacy sprzedają świeżo złowione ryby, targ warzywno – owocowy, mieszający swe interesy z przeplatającymi go stoiskami z pamiątkami, i lampiony... Wszędzie lampiony i ich stonowane, ciepłe, nieco przygaszone światło, wypełniające przestrzeń magiczną wręcz atmosferą. Przechadzamy się brzegiem ciemnych wód rozlewiska rzeki Thu Bon, upojeni unoszącym się w powietrzu pięknem, wdychając nozdrzami każdą jego cząstkę. I choć bruk starego miasta brutalnie zadeptywany jest przez turystyczne stopy i setki takich par jak my przemierza jego urokliwe ulice, mamy wrażenie, jakbyśmy byli tutaj sami... Rozkoszujemy się daną nam chwilą, zatapiając w otaczającym pięknie tego wieczoru.





.:lampiony wodne:.
.:most japoński:.
.:połów księżyca:.
.:świątynia na moście japońskim:.
Następnego dnia zwiedzamy Hoi An w jasnym świetle poranka, który ukazuje jego prawdziwe oblicze: wciąż spokojne, urokliwe, łagodne, indochińskie...na swój sposób piękne. Jednak przechadzając się ulicami miasta, po raz kolejny mamy wrażenie, że jedyne, co się tutaj liczy to pieniądze. Wcale nas to zresztą nie dziwi, w końcu jesteśmy w Wietnamie. Za sprawą złaknionej orientalnego akcentu turystyki, miasto zamienia się w stragan z pamiątkami, którego stoiska to nic innego jak parterowe przestrzenie starych, pokolonialnych domów. W przewodniku Ani przeczytała, że ponoć jakiś czas temu miasto zostało skreślone z listy UNESCO, (choć inne źródła, a w tym oficjalna strona UNESCO, nie potwierdzają tej informacji). Gdyby tak się stało, najprawdopodobniej miasto straciłoby swój status za chciwą niesubordynację jego mieszkańców, którzy opatrznie rozumieją tu wartość płynącą z wiekowości i wyjątkowości tego miejsca. Każda uliczka, każdy róg, zakątek, dom ukryty jest za kurtyną przysłaniającego je turystycznego kiczu. Nawet słynny, kryty, drewniany Most Japoński – zabytkowa perła Indochin, w którego objęciach znajduje się obecnie mała, buddyjska świątynia, obwarowany został bramkami, przez które przejście na drugą stronę miasta jest możliwe tylko po uiszczeniu opłaty. Wszystko tu jest na sprzedaż, a ceny oczywiście są dwa razy wyższe dla obcokrajowców, jak dla rodzimych mieszkańców tego kraju. 


.:most japoński:.
Dzień ten spędzamy na zwiedzaniu wspaniałych, wielowiekowych, tradycyjnych domów, świątyń i nadbrzeżnego targowiska, które raczy nas wspaniałymi owocami. Wieczorem udajemy się do lokalnej, wegetariańskiej restauracji, która obdarowuje nas swymi wspaniałymi potrawami, imitującymi mięsne przysmaki: udka, skrzydełka, etc. A wszystko za rozsądną, lokalną cenę J
Trzeciego dnia wypożyczamy rowery, które wiozą nas na oddaloną o niespełna 10km. od miasta plażę. Spacerując po jej piaszczystym grzbiecie napotykamy na znajomą sylwetkę naszego francuskiego przyjaciela. Los splata nas ze sobą w tej części świata po raz piąty i jak się dowiadujemy, ostatni. Dominik po Wietnamie leci do Bangkoku, by tam uczestniczyć w ichniejszym Nowym Roku i wodnym szaleństwie, które jest powiązane z tą celebracją (taki śmigus dyngus na szeroką skalę). A po wszystkim, czeka go powrót do Francji. Bon voyage!
.:z Dominikiem po raz piąty:.
.:pola ryżowe:.
.:chińska świątynia:.

.:chińska świątynia:.
.:bierz smoka za rogi:.
.:wrota chińskiej świątyni:.
.:tradycyjny dom Hoi An:.



Wieczorem żegnamy się z Hoi An, wsiadając do nocnego autobusu, który ma nas powieźć prawie 1000 km. na samo południe Wietnamu. Jesteśmy spokojniejsi na myśl o udogodnieniach, jakie niesie ze sobą jazda nocnym transportem, a mianowicie łóżkami, oferowanymi zamiast zwykłych siedzeń! Za komfortową noc, przyszło nam jednak słono nad ranem zapłacić...





Brak komentarzy:

Prześlij komentarz