Z uśmiechem na twarzy i niebywałą satysfakcją opuszczamy Wietnam, który trzeba przyznać mocno nas pod koniec zmęczył. Wsiadamy w autobus, który ma nas przewieźć przez wody Mekongu do ziemi obiecanej – Kambodży. Po paru godzinach jazdy wysiadamy w Phnom Penh. Grupa rikszarzy, zgromadzona dookoła, czeka na swoją zwierzynę i dogodny moment, by zaatakować. Wysiadamy z autobusy pewni, że chmara sępów rzuci się na nas z nadzieją na kawał mięsa. Ku naszemu zdziwieniu, jest jednak zgoła inaczej. Owszem, rikszarze nagabują, zapraszają, proponują, ale gdy im się odmówi, nie nalegają natarczywie po raz kolejny, tylko z uśmiechem pozostawiają człowieka z jego wyborem. Pierwsze chwile w tym kraju uzmysławiają nam naturę jego mieszkańców: łagodną, pogodną, spokojną i w pewnym sensie szlachetną. Khmerowie – wspaniały naród wielkich władców i królewskich dynastii. To wszystko wyczuwalne jest podskórnie, widoczne w rysach ich twarzy, usposobieniu...
Dowiedzieliśmy się, że w stolicy jest jezioro, nad
brzegiem którego porozrzucane są dookoła domy dla turystów i hotele.
Postanawiamy więc to sprawdzić. Już w niecałej połowie drogi dowiadujemy się,
że jezioro nie istnieje (zostało sztucznie osuszone w celu pozyskania piasku),
a cała gromada mających się tam znajdować hoteli, umarła wraz z jego wodami. I
faktycznie - po dotarciu na miejsce odnajdujemy tylko rozkładające się szczątki
tego, co kiedyś mogło być nazwane świetnością. Udajemy się do jednego z trzech
znajdujących się tam obecnie hoteli i bierzemy budżetowy pokój z podwójnym
łóżkiem, zajmującym połowę jego przestrzeni. Okolica nie jest zbyt urokliwa:
śmieci okalające zakamarki jedynej ulicy, brudne ściany poobdzieranych przez
czas domów, szemrane spojrzenia, jakby wciąż spowite mrokiem. Od razu widzimy,
że miejsce to jest w pewnym sensie nieczyste. W powietrzu ciężka zawiesina
utkana z brudów przeszłości, odarowuje nas obrazami narkotykowego królestwa,
prostytucji, która niczym stary, niechciany tatuaż, wciąż zdobi dzielnice tego
miasta, burdu i bijatyk podsycanych alkoholem, hotelowych balów, nieznających
umiaru i granic, przeciwstawiających się trzeźwej moralności... i dolarów, tych
nieczystych, skalanych ludzkim grzechem, obdartych z jakiejkolwiek etyki, tych
rządających, mamiących, kuszących i zniewalających; dolarów, za które wielu
tutaj oddało swoją czystą duszę... Mimo wszystko postanawiamy tutaj zostać.
Przez większość dnia i tak szwędamy się po mieście, chcąc poznać jego osobowość. Pnom Penh to niezwykłe miejsce. I to nie ze względu na wspaniale zdobiącą go południowoazjatycką, buddyjską architekturę porozrzucanych tu i ówdzie świątyń, niezwykłej Srebrnej Pagody, ogromnego, niebotycznego kompleksu Pałacu Królewskiego, czy czerwonych murów Muzeum Archeologicznego, lecz ze względu na kontrastowość. Na pierwszy rzut oka, stolica mogłaby wydawać się nienagannie wysprzątaną, poukładaną, wręcz królewską, bez żadnych społecznych problemów, czy patologii. Wystarczy jednak wyjść za róg, opuścić nadrzeczny bulwar, utarty szlak i wpuścić sie nieco głębiej w prawdziwą rzeczywistość miasta, by zrozumieć czym tak naprawdę jest Phnom Penh. Brudne ulice, na których toczy się ciężkie życie mieszkańców miasta. Bieda (choć nie tak dramatyczna jak w Indiach, bo nie na taką skalę) uderzająca w oczy. Dzieci, pracujące, bądź wyciągające rękę po kawałek chleba...
Przez większość dnia i tak szwędamy się po mieście, chcąc poznać jego osobowość. Pnom Penh to niezwykłe miejsce. I to nie ze względu na wspaniale zdobiącą go południowoazjatycką, buddyjską architekturę porozrzucanych tu i ówdzie świątyń, niezwykłej Srebrnej Pagody, ogromnego, niebotycznego kompleksu Pałacu Królewskiego, czy czerwonych murów Muzeum Archeologicznego, lecz ze względu na kontrastowość. Na pierwszy rzut oka, stolica mogłaby wydawać się nienagannie wysprzątaną, poukładaną, wręcz królewską, bez żadnych społecznych problemów, czy patologii. Wystarczy jednak wyjść za róg, opuścić nadrzeczny bulwar, utarty szlak i wpuścić sie nieco głębiej w prawdziwą rzeczywistość miasta, by zrozumieć czym tak naprawdę jest Phnom Penh. Brudne ulice, na których toczy się ciężkie życie mieszkańców miasta. Bieda (choć nie tak dramatyczna jak w Indiach, bo nie na taką skalę) uderzająca w oczy. Dzieci, pracujące, bądź wyciągające rękę po kawałek chleba...
Po krawawej masakrze Czerwonych Khmerów, mieszkańcy
powoli otrząsają się z narodowej traumy. To co wydarzyło sie 32 lata temu,
odcisnęło swoje brutalne piętno w zbiorowej psychice narodu. Pan Pol Pot (być
może reinkarnacja Hitlera) podzielił naród na dwie części (odpowiednikiem
Arian, byli Czerwoni Khmerowie), z czego jedną z nich niemal całkowicie
wymordował. Jeszcze do tej pory ludzie czują nieufność w stosunku do siebie. Kambodża
dopiero podnosi się z popiołów, a Phnom Penh jest tego dobrym przykładem. Do
tego miasta zjeżdżają się najwięksi inwestorzy azjatyckiego świata, próbując
lokować swoje pieniądze na młodym rynku. Rekinyn czują świeżą krew, co sprawia
że zaczyna ich pojawiać się coraz więcej. Czy to niebezpieczne? Nie wiem.
Wszystko zależy od tego w którym kierunku pójdzie kraj i jak bardzo krwiożercze
są rekinyJ
Na ten moment świat, który dopiero zaczyna się tworzyć,
zaczyna się formować jest przestrzenią na wszystko: na piękno i cierpienie; bogactwo
i biedę; lekkość i ciężar, światło i cień, który wydaje się wciąż karmić
przeszłością, dzięki której powstał.
Phnom Penh skupia w sobie chyba największą ilość
organizacji pozarządowych, o których przyszło nam kiedykolwiek słyszeć. To one
zdają się być lekarstwem na panoszące się tutaj zło: prostytucję nieletnich,
brak dostępu do edukacji , pracę dzieci, żebrzących, molestujących,
bezrobotnych i bezdomnych. Dzięki ludziom, którzy tu przyjeżdżają, Khmerowie
mają szansę na nowo uwierzyć w swoją siłę, w swój narodowy potencjał. Pewnego
dnia przechadzając się po ulicach Phnom Penh trafiliśmy do miejsca, które
przyciągnęło nas swoim pięknem i dużą ilością dzieci. Okazało się, iż jest to
księgarnia do której mogą one przychodzić i
bawić się w otoczeniu, które choć na chwilę pozwala zapomnieć im o
rzeczywistości. Widząc ich twarze pogrążone w cichym skupieniu, jakby smutku
poruszyło się w nas wewnętrzne dziecko i postanowiliśmy urządzić tam mały
teatrzyk. Umówiliśmy się z panią bibliotekarką i wróciliśmy po kilku dniach z
gwardią pacynek paluszkowych i historią o przyjaźni, która dzieciom bardzo się
spodobała J
Edukacja w Kambodży
jest płatna i nie każdy może sobie na nią pozwolić. Dzieci muszą uiszczać
opłaty bezpośrednio do ręki nauczyciela, a to za to że zapomniały zeszytu, za
to że przystąpią do klasówki, czy egzaminu, za podejście do odpowiedzi, za to
że nie wyglądają dziś schludnie... Są to małe kwoty, choć dla dzieci
pochodzących z biednych rodzin i tak za wysokie. Raz, czy dwa razy do roku,
opłata jest wyższa, bardziej formalna - za egzaminy.
Przechadzając się bulwarem widzimy jak młode, piękne
Khmerki, kuszącym wzrokiem zachęcają do wspólnego spaceru, drinka, nocnych
igraszek, zabawy... oczywiście za niemałą opłatą. Obserwujemy młodych,
zakompleksionych chłopców, bądź podstarzałych panów, kupujących za dolary
odrobinę przyjemności, być może ostatniej w ich życiu. Problem prostytucji w
Kambodży nie dotyczy tylko młodych dorosłych, czy młodzieży. U wielu Khmerów
przyszło nam zauważyć koszulki z napisem „Chronię dzieci!”. Ten problem,
dotyczy bowiem także ich. Prostutucja tutaj, w przeciwieństwie do sąsiedniej
Tajlandii, jest bardziej na widoku, bardziej otwarta, rażąca, jest realnym
problemem, o którym mówi się głośno. W Tajlandii, jest ona bardziej zakamuflowana.
Przyglądamy sie temu wszystkiemu z lekkim ściskiem w
sercach, a to głównie dlatego, że widzimy i czujemy jak wspaniałymi ludźmi, jak
otwartymi, pogodnymi i dobrymi są Khmerowie i jakoś trudno nam z tym, że za być
może jedno, być może dwa pokolenia, to wszystko może się zmienić. To jednak
zależy od kierunku, jaki obierze Kambodża i jej mieszkańcy.
Wałęsamy się po mieście, które w jakiś sposób mnie
urzeka, chyba właśnie ze względu na tą różnorodność, nieoczekiwaność,
kontrastowość. Naszym ulubionym miejscem staje się wielki market przykryty
okrągłą, żółtą kopułą, na którym rozkoszujemy się w tutejszych, lokalnych
daniach: wspaniały, dobrze nam znany lepki ryż, naleśniczki ze słodką fasolą,
placki z ziołami, ciasta ryżowe, spring rolsy i oczywiście owoce! Mango steam
(przysmak Any), jack fruit (przysmak mój), soczyste mango... a to wszystko we
wspaniałej, targowej atmosferze. Często w Kambodży przyszło nam przepłacać. Nie
dużo, nie podwójnie, ale jednak. Wszyscy sprzedawcy jakby byli w zmowie – taka
cena dla falanga i koniec. Nie zmyjemy koloru skóry. Tak to już jest w tej
części świata i trzeba to zaakceptować. W Kambodży jednak przebiega to łagodniej,
z uśmiechem, nie tak chciwie, nie tak brutalnie, łapczywie, a czasem
krwiożerczo jak w Wietnamie, czy Indiach i to sprawia, że zwyczajnie na to
przyzwalamy...
W Phnom Penh spotykamy naszego polskiego znajomego z
Laosu – Łukasza. Spędzamy wspólnie popołudnie, dzieląc się obserwacjami nowej
kultury, obyczajów, nowego dla nas świata. Łukasz także przyznaje, że stolica
Kambodży, jest idealnym miejscem do inwestycji, a nawet życia. Można tu wyprać
każdy pieniądz, zmyć z siebie każdy grzech. Dla tych, którzy mają pieniądze, to
miejsce jest idealne do zaspokojenia jakichkolwiek przyjemności. Łukasz sam
troche droczy się z tym światem, co wypływa z czystej ciekawości, chęci
poznania go. Odwiedza kluby dla „elity”, flirtuje z prostytutkami... Podnieca
go to, podnieca go nieograniczoność, a jednocześnie cieńka, czerwona linia
sprawiająca, że balansuje się na granicy dwóch światów: morlaność vs. grzech.